„Predator: Prey” – recenzja filmu. Tak, to najlepsza część cyklu o Predatorze

Już w piątek w ofercie platformy Disney+ pojawi się „Prey”, czyli kolejna odsłona cyklu dreszczowców science fiction o Predatorze. Jak sprawdza się pierwsza w pełni streamingowa część tej serii? Zapraszamy do lektury naszej przedpremierowej recenzji

W wywiadach poprzedzających premierę poprzedniego „Predatora”, czyli tego z 2018 roku, reżyser Shane Black przechwalał się, że jego film o kosmicznym łowcy na pewno nie nadaje się „dla cipek”. Ostatecznie, jazgotliwe i chaotyczne podejście, które zaproponował widzom, nie było dobre ani dla „cipek”, ani dla nikogo innego. Czwartą solową opowieść w kanonie postaci z rasy Yautja potraktowano tak chłodno – i w mediach i boxoffisie – że nikt by się chyba nie zdziwił, gdyby 20th Century Studios postanowiło zrobić dłuższą przerwę od Predatora, albo następne sequele sobie w ogóle podarować.

Wytwórnia poszła jednak za ciosem, wykonała zgrabny piwot i zatrudniła do kolejnej części cyklu Dana Trachtenberga, reżysera wciąż jeszcze początkującego, ale mającego już w dorobku znakomity dreszczowiec „Cloverfield Lane 10”. Jak się okazuje, angaż był dla strudzonej franczyzy strzałem w dziesiątkę, bo Trachtenberg sprawił, że „Predatora” znowu da się oglądać. Ba, rozbijając oryginalny koncept na atomy odnalazł sposób by od fundamentów przebudować i tchnąć weń nowe życie. Trudno nie odnieść wrażenia, że w efekcie jest tego życia więcej, niż było nawet w pierwowzorze ze Schwarzeneggerem.

Kluczem do powodzenia „Prey” okazały się cechy, które w filmie Trachtenberga opisują najlepszych łowców: cierpliwość, skrupulatność, kreatywność – cechy, których w różnym stopniu brakowało wszystkim „Predatorom” powstałym po 1987 roku. Nowa odsłona serii przygląda się też zjawisku machismo, obecnemu i w nietrafionym podejściu Shane'a Blacka do ostatniej części i w źródłowym dla „Predatora” kinie akcji z lat osiemdziesiątych. Kątem oka film Trachtenberga zerka w stronę samych miłośników pierwowzoru, którzy podobnie jak część bohaterów „Prey”, chętnie podważają sens produkcji mającej zmierzyć łowcę z młodą kobietą zamiast z grupą komandosów, czy twardym gliniarzem.

Choć pierwsza odsłona serii podchodziła do kwestii hipermęskości z rzadkim jak na swoje czasy rozbawieniem, Trachtenberg kompletnie odziera swój film o kosmicznym łowcy z bravado i lśniących torsów. Z pierwszego „Predatora” pozostaje w nim za to precyzyjna narracja, zamykająca fabułę w klamrze pojedynku drapieżca-ofiara. Brutalny pojedynek pomiędzy Predatorem a bohaterką o imieniu Naru, młodą rdzenną Amerykanką z plemienia Komanczów, przyjmuje przy tym charakter opowieści inicjacyjnej. Biorąc na cel zabójcę z kosmosu, Naru przystępuje do rytuału, mającego w oczach pozostałych Komanczów uczynić z niej wojownika. Bohaterka mierzy się w filmie nie tylko z drapieżnikami i surowymi warunkami życia, ale i genderową strukturą plemienia. Spotkanie z Predatorem (film z rozmysłem je opóźnia) jest kolejnym (ostatecznym) stopniem długiej drogi, którą bohaterka przechodzi, by wykazać, że o swoim miejscu będzie umiała zadecydować sama. Podobnie pogłębiona opowieść to nowość dla serii, bo główne postacie zawsze były w niej raczej pretekstem dla rozwoju fabuły, niż nośnikami ciekawszej treści. Ogromna zasługa w tym znakomitej w filmie aktorki Amber Midthunder, ale i bardzo wyważonego tempa opowiadania, wyczulenia na filmowanie reakcji i wyodrębniania mocniejszych przeżyć. Trachtenberg opowiada o swojej postaci również za pośrednictwem scen akcji. Wynik starcia Naru i Predatora to efekt jej najmocniejszych talentów, ale i lekcji, których byliśmy świadkiem przez całą fabułę. 

prey-przedpremierowa-recenzja-filmu-tak-to-najlepsza-czesc-cyklu-o-predatorze.jpg

Mając w zanadrzu najciekawszą postać w dorobku cyklu, reżyserskie przedsięwzięcie Dana Trachtenberga, to przy tym kapitalnie nakręcony monster movie, przemieszany z widowiskiem o przetrwaniu w dziczy. Przeniesiony o trzysta lat wstecz i gruntownie przeprojektowany Predator – brutalny gigant w kościanej masce rodem z kultury Majów – straszy znowu tak, jak musiał straszyć po raz pierwszy w 1987 roku. Za sprawą pomysłowego kadrowania i oprawy dźwiękowej, jego obecność w filmie wydaje się przy tym znacznie cięższa i przejmującą niż w każdej części do tej pory. Łowca dysponuje tym razem prymitywniejszym niż zwykle (choć równie zabójczym) arsenałem. Kamera ze szczególnym namaszczeniem przygląda się jego pozaziemskiej technologii i dba, by wyobraźnia widza sama dopisała, jak może ona zadziałać na ciała ofiar. Jak przystało na „Predatora”, film jest bardzo brutalny, ale przemocą nigdy zanadto nie epatuje. Wiele scen gore'u odbywa się przy ograniczonej ostrości albo w szerszych planach. Wyraźne techniki reżyserskie sprzyjają scenom akcji, które ułożono tu w ciekawych choreografiach i sfilmowano z wykorzystaniem dłuższych ujęć, dynamicznych ruchów kamery i szybkiego przenoszenia fokusu obiektywu. 

Yautja nie jest przy tym jedynym zagrożeniem dla bohaterów, bowiem inscenizując warunki życia na obszarze osiemnastowiecznych Wielkich Równin, chętniej niż do dziedzictwa cyklu, „Prey” odwołuje się do „Zjawy”, filmowej refleksji o miejscu człowieka w naturze. Trachtenberg poświęca dużo czasu na przedstawienie rozległych plenerów (film nakręcono w południowo-zachodniej części Kanady), trybu życia Komanczów, ich tradycji i zwyczajów. Osadzenie akcji w erze kolonizacyjnej pozwala też na przypisanie filmowi ciekawej metafory: swoistymi drapieżnikami są już nie tylko bestie (a pomiędzy nimi ta z kosmosu), a również Europejczycy brutalnie uzurpujący sobie prawo do Nowego Świata. 

Słabiej wychodzą „Prey” chyba tylko momenty, w których film nadmiernie posiłkuje się efektami komputerowymi. Nieliczne takie sceny (w rodzaju starcia z niedźwiedziem, które pokazywały zwiastuny filmu) odstają od reszty realizacji z powodu swojej „sztuczności” i z pewnością przedwcześnie postarzą „Prey”, odbierając filmowi część suspensu, który tak sprawnie został tu poprowadzony. Jeśli tylko przymkniemy na to oko, otrzymamy bez wątpienia najlepszy, najciekawszy i najbardziej ekscytujący od strony akcji film o Predatorze. „Prey” liczy sobie nieco ponad półtorej godziny i spędza je na wyrównanym, bardzo precyzyjnym opowiadaniu (z minimalną ilością dialogów), które nie poświęca czasu na nic, co nie mieści się w obrębie głównego tematu: torowania sobie drogi przez hierarchie – naturalną i skonstruowaną. Nie ma wątpliwości – tym filmem Dan Trachtenberg odnalazł dla kosmicznego łowcy nową szansę na ponowne podbicie popkultury. Seria grafik pokazanych przy napisach końcowych sugeruje z resztą, że seria o Predatorze i tym razem jeszcze się nie skończyła. Ale pierwszy raz od dłuższego czasu jest to naprawdę dobra wiadomość. 

Ocena końcowa „Prey”: 5/6

Film Prey możecie obejrzeć od 5 sierpnia na platformie Disney+.

zdj. 20th Century Studios