W kinach zagościł długo wyczekiwany film „Spider-Man: Bez drogi do domu”, w którym Tom Holland jeszcze raz przywdziewa kostium Pajączka i rusza w kolejną szaloną przygodę. Jak wypada ostatnia część trylogii Jona Wattsa osadzona w filmowym uniwersum Marvela? Sprawdźcie naszą bezspoilerową recenzję.
Kiedy Tom Holland porównał pracę nad nowym „Spider-Manem” do filmu z rozmachem godnym „Avengersów”, chłopak dokładnie wiedział, o czym mówi. Dziedzictwo i przepych, które na swe barki wzięli twórcy „Bez drogi do domu”, spokojnie deklasuje dwie pierwsze produkcje zrzeszające grupę największych herosów, a dla samej franczyzy Marvela stanowi mniej więcej to samo, co przed siedmioma laty „Przebudzenie Mocy” znaczyło dla „Gwiezdnych wojen”. Najnowsza odsłona przygód ekranowego Człowieka Pająka nawiązuje przecież do filmowej historii, której początek sięga 2002 roku. Na przestrzeni niespełna 20 lat postaci związane z kinową sagą Spider-Mana zdążyły już obrosnąć kultem i na stałe wejść w skład DNA światowej popkultury. Jeśli wciąż, tak jak i ja, odrobinę nie dowierzacie, że ten metafilmowy zjazd absolwentów doszedł do skutku, to co powiecie na to: legendy mają się dobrze, a na przyjęciu możecie spodziewać się kilku gości specjalnych. Medialny szum pozostanie w powietrzu jeszcze na długo. No i słusznie, bo jest o czym mówić.
Świat pierwszy raz poznaje tożsamość Spider-Mana
„Spider-Man: Bez drogi do domu” zaczyna się dokładnie w tym samym momencie, w którym zakończyła się fabuła poprzedniej części trylogii z Hollandem. Tożsamość Pajączka nie jest już sekretem rozciągniętym na parę osób; J. Jonah Jameson (również powracający po latach J.K. Simmons) dobrze zadbał o to, by tajemnicę poznał cały świat. W świetle oskarżeń rzuconych przez Mysterio w „Daleko od domu” Spider-Man/Peter Parker staje się wrogiem publicznym nr 1 i każdy – nieważne, czy będzie to Flash Thompson, czy przypadkowy koleś na chodniku – chce uszczknąć z niego coś dla siebie. Publiczny lincz przemieszany z uwielbieniem zaczyna coraz nieprzyjemniej przenikać żywoty Petera i jego bliskich, co zmusza protagonistę do odwiedzin kolegi po fachu. Doktor Strange (Benedict Cumberbatch) ma na tę okazję specjalne zaklęcie. Wszechświat zapomni o sfabrykowanym spisku, jeśli Peter będzie gotów poświęcić wiedzę o swym alter ego wśród najbliższych. Magiczna sztuczka powoduje jednak więcej szkody niż pożytku, przez co do uniwersum Petera zaczynają przedostawać się niespodziewani goście.
Powrót znajomych twarzy i satysfakcjonujące domknięcie historii
Zakładając, że przez miesiące poprzedzające premierę „Bez drogi do domu” byliście na bieżąco ze zwiastunami, dobrze wiecie, o czym mowa. W recenzji nie przeczytacie o niczym, czego Marvel nie zdążyłby już zapowiedzieć, dlatego jeśli do tej pory mieliście obawy z gatunku „dlaczego czytam o trzecim akcie filmu, którego nie oglądałem/am” albo „kto z kim i dlaczego”, to możecie odetchnąć z ulgą. Wróćmy zatem do obrazu. Eskalacja wydarzeń związana z pojawieniem się komiksowych bandziorów znanych z poprzednich serii o Spider-Manie skutkuje jednymi z najbardziej emocjonujących scen w gatunku i tym samym czyni z „Daleko od domu” pozycję więcej niż obowiązkową. Chyba nie będzie przesadą, jeśli stwierdzę, że ten film to (do tej pory) jedyne w swoim rodzaju zdarzenie, na które fani kina superbohaterskiego czekali od przeszło dwóch dekad. To, że twórcy planują coś bezprecedensowego, wiadomo było już od dawna. Nikt nie był jednak w stanie tak naprawdę przewidzieć, jak wypadnie to na ekranie. Otrzepując się z pyłu „hype’u”, muszę przyznać, że wyszło więcej niż dobrze.
Sprawdźcie też: Ranking filmów o Spider-Manie. Maguire, Garfield czy Holland?
Oprócz tego, że „Spider-Man: Bez drogi domu” stanowi perfekcyjne dopełnienie trylogii z Hollandem jako wciąż nieco nieopierzonym i szukającym swojego miejsca we wszechświecie Peterem, film radzi sobie równie dobrze z zamknięciem wątków bohaterów pobocznych. Niemal każda z postaci, która ląduje w uniwersum kinowego uniwersum Marvela w taki czy inny sposób, zostaje potraktowana w obrazie z uznaniem i należytą atencją. Przeciwnicy Parkera nie służą jedynie wymierzaniu bolesnych ciosów czy dostarczaniu szlagierowych one-linerów tudzież cytatów z poprzednich odsłon. Ich udział w „Bez drogi do domu” ma znacznie większe znaczenie dla samego rozwoju narracji, jak i procesu przemiany głównego bohatera z małolata z sąsiedztwa w pełnoprawnego i świadomego swojego przeznaczenia herosa. Autorom scenariusza (Chris McKenna i Erik Sommers) udało się niezwykle przytomnie sprzęgnąć motyw „przepoczwarzenia” Parkera w dorosłość z wpływem na fabułę kultowych figur, którzy pomimo przybycia z innego wymiaru, pozostają postaciami z krwi i kości.
Aspektem filmu, który jednak przebija się przez „Bez drogi do domu” najmocniej, jest osobista historia Petera i jego relacja z MJ (Zendaya) i bliskimi. Pomimo barokowego charakteru nowego „Spider-Mana” powracający do trzeciej części trylogii reżyser Jon Watts zapewnił opowieści niezbędny komponent czegoś, co w znacznej mierze charakteryzowało zarówno „Homecoming”, jak i „Daleko od domu”. Przy całym uroku skoczno-komiksowej narracji i metafilmowych fajerwerkach, obiektyw Wattsa trzeźwo postrzega Petera (w najlepszej i najgłębszej jak dotąd interpretacji Hollanda) jako targanego konfliktami zwykłego chłopaka. W budowanej pod czujnym okiem reżysera, bardzo empatycznej kreacji aktora – Parker jest gościem, któremu pozwolilibyście wypłakać się na swoim ramieniu, a potem zaprosili na piwo gdzieś na Manhattanie. Trzyczęściowa przygoda Spider-Mana w MCU, to — pominąwszy wydarzenia z Thanosem i innymi tytanami — przede wszystkim czułe spojrzenie na bohatera, którego po trudnym dniu szarpaniny z bandziorami interesuje jedynie randka z dziewczyną.
W porównaniu z poprzednimi częściami solowych przygód Spider-Mana w MCU „Bez drogi do domu” jest filmem wyróżniającym się na tle trylogii nie tylko z uwagi na skalę wydarzeń, ale również podniosły charakter. W obrazie praktyka ta zakłada nieco odrębną, uderzającą w mroczniejsze tony estetykę i pompatyczną wymowę, co naturalnie znajduje uzasadnienie w randze produkcji Marvela. Na ogół „Bez drogi do domu” radzi sobie z tym dobrze. Pomimo widocznych ciągot Wattsa w stronę lżejszego repertuaru, film dość zgrabnie łączy nieustannie nastoletni vibe romantyczno-kumpelskiej relacji trzech głównych bohaterów z powagą i wzniosłością, która przekracza dotychczasową strefę komfortu Spider-Mana z MCU.
Sprawdźcie też: Czy w filmie „Spider-Man: Bez drogi do domu” jest scena po napisach?
Gorzej wypadają natomiast sceny tudzież przejścia między nimi, w których twórcom „Bez drogi do domu” nie udaje się roztropnie wyważyć proporcji ekranowego dramatu z przylegającą do Marvela komedią. To nie pierwszy raz, kiedy w MCU jest tak, że po zajściu wywołującym u widza smutek, następną sceną w kolejce jest ta, w której znalazł się być może o jeden żart za dużo. Zdarza się też, że nagromadzenie w obrazie ikonicznych elementów, które popychają narrację do przodu, skutkuje lekkim przeładowaniem. W stosunku do przebiegu całego filmu mankamenty te nie odbierają przyjemności z cieszenia się kinowym doświadczeniem. Wydaje się, że można by im jednak łatwo zapobiec za sprawą korzystniejszego montażu.
Reasumując, „Spider-Man: Bez drogi do domu” to film, który powinien zostać z Wami na długo. Zarówno w MCU, jak i w kinie komiksowym w ogóle dawno nie było produkcji tak przewrotnej i w tak wyraźnym stopniu rozstrzygającej o tym, czego w gatunku jeszcze nie pokazano. Poprzeczka znowu poszybowała w górę. Pewnie minie kilka lat, zanim ktoś „doskoczy” do Spider-Mana.
Ocena filmu „Spider-Man: Bez drogi do domu”: 5/6
zdj. Sony Pictures