„Spider-Man” z 2002 roku był jedną z pierwszych udanych adaptacji komiksów Marvela i mocno przyczynił się do rozpoczęcia superbohaterskiego szaleństwa, którego doświadczamy w kinach od kilkunastu lat. Premiera filmu „Spider-Man: Bez drogi do domu” będącego już ósmą odsłoną solowych przygód Petera Parkera to idealny moment do podsumowania dotychczasowych perypetii Pajączka na dużym ekranie. Który z filmów o Spider-Manie zasługuje na największe uznanie? Oto ranking zestawiający wszystkie kinowe produkcje o Człowieku-Pająku, w których zagrali Tobey Maguire, Andrew Garfield i Tom Holland.
Miejsce 8. „Spider-Man 3”
Kiedy reżyser chce zrobić inny film niż studio i zostaje zmuszony do umieszczenia w nim elementów, po które wcale nie miał ochoty sięgać, siłą rzeczy musi dojść do pewnych kompromisów, które niekiedy skutkują efektem końcowym dalekim od oczekiwanego. Fakt faktem, w 2007 roku z kina wychodziłem zarówno rozczarowany, jak i zwyczajnie wkurzony tym, co zrobiono z uwielbianą przez fanów postacią Venoma, który zalicza w filmie ledwie krótki występ i kończy marnie bez szans na powrót. Inne problemy, takie jak pomysł, by z Sandmana uczynić prawdziwego zabójcę wujka Bena (psując w ten sposób rozegrany zgodnie z komiksowym pierwowzorem wątek z części pierwszej), miejscami dość żenujące sceny przedstawiającego znajdującego się pod wpływem kosmicznego symbionta Petera Parkera, no i nieszczęsne deus ex machina w postaci lokaja, który nagle sobie przypomniał, że wypadałoby wyznać Harry'emu Osbornowi prawdę o śmierci jego ojca, również nie wpływały zbyt korzystnie na odbiór filmu.
Wszystko to jednak kompletnie straciło na znaczeniu, gdy przy kolejnych powtórkach całej trylogii Raimiego uświadomiłem sobie, że to właśnie na kolejny seans „SM3” czekam najbardziej i to przy tym filmie, mimo wszystkich jego problemów, bawię się najlepiej. Kiedy bowiem odpadł czynnik zawiedzionych oczekiwań, a elementy, które drażniły podczas pierwszego seansu, nagle przestały przeszkadzać (co z tego, że Venom nie może powrócić, skoro seria i tak została zakończona, a wygłupy „opętanego” Parkera są w sumie zabawne), okazało się, że film posiada także szereg zalet, do których zaliczyć należy sprawną reżyserię, umiejętne przeplatanie wątków, dobre tempo, a także generowanie silniejszych emocji, niż to miało miejsce w przypadku poprzedników. Bardziej zaplątana i skomplikowana fabuła z kolejnymi seansami przestała przeszkadzać, zamiast tego sprawiając, że film jawił się jako ciekawszy niż zdecydowanie bardziej prostolinijni poprzednicy. I właśnie ze względu na wyżej wymienione czynniki po dziś dzień „Spider-Man 3” pozostaje tym spośród filmów Raimiego, który stawiam najwyżej.
Autor: Mariusz.
Miejsce 7. „Niesamowity Spider-Man 2”
Pierwszy „Niesamowity Spider-Man” był udanym początkiem nowej serii o przygodach Pajączka, której przy wyraźnej zmianie tonu względem trylogii Raimiego udało się naprawić także kilka elementów, które po latach nie do końca sprawdzają się w pierwszych trzech odsłonach serii z Maguire'em. Główną siłą napędową obydwu „Niesamowitych Spider-Manów” stał się związek Petera i Gwen Stacey, która okazała się zdecydowanie lepiej rozpisaną i bardziej złożoną postacią niż Mary Jane Watson, w którą wcielała się Kristen Dunst – bohaterka grana przez Emmę Stone zostawia w tyle także nową wersję kultowej partnerki Spider-Mana (przynajmniej na etapie dotychczasowych dwóch filmów) graną przez Zendayę. Dobrze rozpoczęty związek Gwen i Petera nabiera, co prawda, rozpędu w kontynuacji, a ekranowa chemia Garfielda i Stone wspina się na jeszcze wyższy poziom, ale ostatecznie ich relacja okazuje się jednym z niewielu udanych aspektów „Niesamowitego Spider-Mana 2”. Obok dobrze rozwiniętej historii dwójki głównych bohaterów zakończonej zgodnie z komiksowym pierwowzorem najodważniejszym i najbardziej poruszającym momentem w historii filmowych przygód Spider-Mana do plusów drugiego filmu serii możemy tak naprawdę zaliczyć jeszcze tylko udane sceny akcji oprawione muzyką Zimmera oraz robiące niesamowite wrażenie sekwencje bujania się Petera pomiędzy gigantycznymi wieżowcami Nowego Jorku. Kontynuacja cierpi natomiast na ogromny problem ze złoczyńcami i wbrew dosyć powszechnej opinii największą bolączką nie jest wcale Electro. W zasadzie bohater grany przez Jamiego Foxxa przy lekkim przemodelowaniu scenariusza mógłby bez problemu stanowić udanego i jedynego przeciwnika Pajączka i wyszłoby to filmowi zdecydowanie na plus. Tymczasem wciśnięcie do historii Harry'ego Osborna ma katastrofalny wpływ na odbiór całości – trudno oprzeć się wrażeniu, że syn Normana został dopisany do filmu tylko po to, aby mógł przyczynić się do śmierci Gwen oraz zapowiedzieć pojawienie się Sinister Six w planowanej kontynuacji – ironią pozostaje fakt, że ostatecznie stał się jednym z czynników, który pogrzebał plany na trzecią część. Trudno nam uwierzyć zarówno w jego przyjaźń z Peterem, jak i błyskawiczną przemianę w Zielonego Goblina, która nieudolnie próbuje nawiązywać do wątku Willema Dafoe z trylogii Raimiego.
Autor: Mateusz Zaczyk.
Sprawdźcie też: Czy Andrew Garfield i Tobey Maguire wrócili do ról Spider-Manów? Znamy definitywną odpowiedź
Miejsce 6. „Spider-Man: Daleko od domu”
Jeśli „Spider-Man: Homecoming” wprowadził wątek przyuczania do superbohaterskiego „fachu”, to „Daleko od domu” zasugerowało, że dla Petera Parkera nadszedł czas na osiągnięcie kolejnego stopnia przymusowego wtajemniczenia. Ponieważ drugie widowisko z Tomem Hollandem debiutowało natychmiast po „Avengers: Koniec gry”, film obciążają bezpośrednie skutki finału tamtego filmu: utrata Kapitana Ameryki i przede wszystkim Iron Mana. W konieczności przejęcia schedy po Tonym Starku, reżyser Jon Watts upatruje możliwości, by obiecująco zawyżyć stawki dla głównego bohatera. Spider-Man musi w drugim solowym widowisku zadecydować, czy jest w stanie kontynuować dzieło kultowego herosa MCU. W fabule przejawia się to przede wszystkim poprzez wprowadzenie należących do Starka okularów, zaopatrzonych w system sztucznej inteligencji, który pozwala nie tylko na inwigilację telefonów czy zdalne wykrywanie zagrożenia, ale i kontrolowanie arsenału militarnego Stark Industries. Sam wątek prowadzony jest tu jednak dość nierówno. Najsłabiej wypada wprowadzenie do opowieści samych okularów i ich symboliki (scenariusz niezbyt subtelnie przedstawia je jako podarunek dla „kolejnego Tony'ego Starka”). Na plus wypadają natomiast wszystkie inne odniesienia do Starka, którego duch unosi się nad filmem, i mocny moment fanowskiego katharsis, gdy Parker samodzielnie konstruuje swój pierwszy, profesjonalny strój Pajączka, nieświadomie kopiując scenę z „Iron Mana”.
W „Daleko od domu” Watts rozwinął też sprawdzone motywy z „Homecoming”. Drugi film z Hollandem to wciąż przede wszystkim udany i kompletny dramat o nastolatkach, który zdołał tym razem wyodrębnić więcej miejsca dla bohaterów z drugiego planu. Choć w całości realizacji zabrakło tej samej lekkości – gorzej grają innowacje z „jedynki” w zestawieniu z pośpiechem w konwencji road movies i nieco bezbarwnym złoczyńcą (mimo ewidentnych starań Jake'a Gyllenhaala w roli kampowego Mysterio) – twórcy zadbali o wizytówkowe poczucie humoru i komiksową wielobarwność widowiska. Nie wspominając nawet o efekciarskich scenach akcji – zwłaszcza tej, w której znalazło się pełnoprawne wprowadzenie do kanonu MCU kultowego „pajęczego zmysłu”. „Daleko od domu” na liście klasyków MCU się najpewniej nie znajdzie – w obliczu znakomitego „Homecoming” (o którym więcej poniżej) i wrażeń, które czekają na nas od piątku w finale trylogii – ale to wciąż dobre rozwinięcie nowego konceptu na kinowe widowiska o Spider-Manie.
Autor: Jacek Werner.
Miejsce 5. „Spider-Man. Uniwersum”
Nagrodzona Oscarem animacja z 2018 roku autorstwa m.in. Phila Lorda i Christophera Millera („Lego: Przygoda”) to bodaj najbardziej nietypowa, a zarazem innowacyjna pozycja na naszej liście. To obraz traktujący o komiksowo-filmowym dziedzictwie Pajączka, który miał wszelkie szanse, by okazać się spektakularnym fiaskiem, a zamiast tego oczarował widzów. „Spider-Man Uniwersum” dał się poznać jako nie tylko jeden z najlepszych filmów o kultowym superbohaterze, ale również jako najoryginalniejsza animacja ostatnich kilku lat. Jego zestawienie rozmaitych stylistyk z poruszającym podejściem do legendy Spider-Mana – które znalazło ujście w postaci nastoletniego Milesa Moralesa – poskutkowało uniwersalną opowieścią o dojrzewaniu i przekraczaniu własnych barier. W efektowny i pozbawiony zbędnego patosu sposób, twórcy filmu stawiają przed nami multiwersowe lustro, w którym bez problemu przejrzeć mogą się zarówno sympatycy tytułów sygnowanych logiem Marvela, jak i komiksowi laicy. Za sprawą inteligentnego i przepełnionego miłością do Pajączka scenariusza, „Uniwersum” działa niesamowicie na poziomie emocjonalnym i bezpowrotnie wciąga w swój wszechświat od pierwszej sekundy.
Płynąca hiphopowym rytmem narracja bezbłędnie wprowadza do fabuły kolejnych (zróżnicowanych wewnętrznie i zewnętrznie) bohaterów, ze styranym życiem Peterem B. Parkerem i przebojową Gwen Stacy na czele. Zatrzęsienie postaci nie przygniata myśli przewodniej filmu; wręcz przeciwnie, dodaje jej treści i sprawia, że każde następne odtworzenie Spider-Mana jest równie istotne, co poprzednie (nawet jeśli mamy na uwadze, że w animacji pojawia się dzierżący drewniany młotek Spider-Ham). Respekt względem źródła, doskonały design postaci i przestrzeni oraz masa pomysłowych rozwiązań artystycznych to tylko część przyczyn, przez które „Uniwersum” jest jedną z najlepszych produkcji w historii przetwarzających „komiksowość” na język kina. Animacja twórców „Lego: Przygody” pierwszorzędnie modyfikuje podstawy superbohaterskiego medium i, jak żaden inny film wcześniej, ukazuje realne możliwości X muzy w stosunku do komiksu. To trochę tak, jakby ten projekt dostał się tutaj z innego wymiaru.
Autor: Karol Urbański.
Miejsce 4. „Niesamowity Spider-Man”
Nagły koniec serii Raimiego był z pewnością sporym zaskoczeniem dla fanów Pająka. Przyszło nam czekać kolejne pięć lat, by Spider-Man powrócił na kinowe ekrany w zrestartowanym cyklu. W jego pierwszej części daje się wyczuć pewne inspiracje „Batmanem” Nolana, historia opowiadana jest na nowo, w nieco bardziej przyziemnej i mniej kolorowej inkarnacji. Z jednej strony mamy tu kilka zmian w stosunku do poprzedniej serii – tym razem miotacze pajęczyn to mechanizm zaprojektowany przez Petera (w którego wciela się Andrew Garfield), a nie część pakietu specjalnych zdolności będących wynikiem ugryzienia przez pająka, poruszony zostaje wątek rodziców naszego bohatera (choć jego rozwinięcie w sequelu nie jest szczególnie satysfakcjonujące), z kolei dziewczyną głównego bohatera jest Gwen Stacy (MJ odłożono na później i ostatecznie w ogóle się do cyklu nie załapała, choć nakręcono z nią sceny na potrzeby drugiej części), w którą wciela się Emma Stone. Bodaj największą przewagą tej wersji nad filmami Raimiego jest naturalna chemia na linii Garfield-Stone, która pozwala widzowi uwierzyć w kształtujące się między nimi uczucie. Sama Gwen jest także zdecydowanie bardziej aktywną bohaterką niż bierna, notorycznie porywana przez wrogów Pająka MJ. Zresztą także i sam Peter budzi sympatię w większym stopniu niż jego poprzednik.
Pewien problem stanowić może fakt, że tak naprawdę to w dużej mierze ta sama historia, którą opowiadał film Raimiego – a więc raz jeszcze mamy ugryzienie przez zmutowanego pająka, zabójstwo wujka Bena (w tej roli Martin Sheen prezentujący wyraźnie ciekawsze od poprzedniego wcielenie tej postaci), czy też odkrywanie nowo nabytych mocy. Tylko jak inaczej miałaby się zaczynać historia Człowieka-Pająka? Z jednej strony, niby jest to powtórka z rozrywki (jednak w formie, która przynajmniej w moim odczuciu lepiej znosi próbę czasu niż pierwszy film Raimiego), z drugiej, do dziś przeszkadza mi brak tych elementów w filmach z Tomem Hollandem, którego wprowadznie do MCU odbyło się w mocno toporny i nieszczególnie przemyślany sposób. Film Marca Webba może się poszczycić efektownymi scenami akcji, naprawdę udanym soundtrackiem w wykonaniu Jamesa Hornera, który z powodzeniem może konkurować z muzyką Danny'ego Elfmana, a przede wszystkim dwojgiem aktorów obsadzonych w rolach głównych, którym nie dorównuje ani duet Maguire-Dunst, ani Holland-Zendaya. I choć drugi film cyklu zmienił znacząco ton i okazał się przy tym dość rozczarowujący, to z perspektywy czasu, patrząc na to, jak do tej pory przedstawiano postać Spider-Mana w MCU, wciąż żałuję, że nie kontynuowano tej serii. Pierwszy film Webba pozostaje w moim odczuciu najlepszą spośród dotychczasowych produkcji z Człowiekiem Pająkiem w roli głównej.
Autor: Mariusz.
Miejsce 3. „Spider-Man 2”
Dla wielu fanów filmowych przygód Petera Parkera to właśnie druga część trylogii Raimiego pozostaje wzorowym przykładem ekranowych przygód popularnego Spider-Mana. Sequel filmu z 2002 roku ponownie stawia na charyzmatycznego przeciwnika – Willem Dafoe zostaje zastąpiony przez równie mocno kipiącego charyzmą Alfreda Molinę w roli dr Otto Octaviusa, który na dodatek wyróżnia się na tle swojego poprzednika lepiej rozbudowanym wątkiem pozwalającym nam dostrzec tragizm historii stojący za upadkiem wielkiego naukowca, który chciał nieść pomoc innym. Po przemianie w Doktora Octopusa były mentor Petera doprowadza też do kilku widowiskowych scen akcji – najmocniej w pamięci pozostaje oczywiście sekwencja walki ze Spider-Manem na pędzącym pociągu kończąca się kultowymi już dzisiaj scenami próbującego zatrzymać rozpędzoną maszynę Petera, który na końcu pada w objęcia Nowojorczyków. Do tego swoje trzy grosze dorzuca też James Franco jako nowy Zielony Goblin pozostający przyjacielem Petera Parkera, ale rozdarty jednocześnie przez ogarniającą go nienawiść do Spider-Mana. Gdyby tego było mało, ciocia May musi borykać się z finansowymi problemami, a odrzucona przez Petera MJ niedługo zwiąże się na stałe z innym mężczyzną. Oprócz zapewnienia porcji widowiskowych scen akcji i dobrze zbilansowanej dawki obyczajowego dramatu film „Spider-Man 2” nie zapomina przy tym o zapewniającej równowagę dawce humoru, za którą w dużej mierze odpowiada legendarny już J. Jonah James (w tej roli J.K. Simmons). Drugi film Raimiego przynosi też wyraźny skok w jakości efektów specjalnych i mimo że niektóre sceny nie przetrwały próby czasu, to sporo z nich broni się po latach i w połączeniu z wyjątkowym klimatem zapewnia najwyższej próby widowisko. W przypadku „Spider-Mana 2” idealnie sprawdza się więc popularne powiedzenie odnoszące się do sequeli – więcej, mocniej, bardziej – i trzeba przyznać, że akurat tutaj udało się to jak rzadko kiedy.
Autor: Mateusz Zaczyk.
Sprawdźcie też: Czy w filmie „Spider-Man: Bez drogi do domu” jest scena po napisach? Znamy odpowiedź
Miejsce 2. „Spider-Man: Homecoming”
Trzeci „Kapitan Ameryka” zachwycił fanów komiksowego Domu Pomysłów, wprowadzając do Marvel Cinematic Universe zupełnie nową, odmłodzoną wersję Spider-Mana. Pajączek Toma Hollanda w „Wojnie bohaterów” zaliczył wprawdzie tylko epizodyczny występ, ale zbudował spore oczekiwania co do pełnoprawnego widowiska o tej wersji postaci. Reżyser Jon Watts odpowiedział na hype w sposób oryginalny i niejako wywiedziony z wcześniejszego dorobku w kinie niezależnym.
Tytuł debiutującego rok po finałowym „Kapitanie” „Spider-Man: Homecoming” dobrze opisuje nie tylko wydarzenie w centrum fabuły – licealny bal – ale i motyw swoistego „powrotu do podstaw” dla Petera Parkera. Choć w „Wojnie domowej” nastolatek starł się z pierwszoligowymi herosami z grupy Avengers, w „Homecoming” powraca on do zdejmowania kotów z drzew, backflipowania dla fanów z YouTube'a i nabijania siniaków między kamienicami Queens. Filmy o Spider-Manie zawsze miały w sobie sporą dozę ironii w stylu obecnego uniwersum Marvela – zarówno Sam Raimi, jak i Marc Webb lubowali się w podkreślaniu niezręczności superbohaterstwa. „Homecoming” to w wielu względach ukoronowanie tamtych komediowych tendencji. Film wywraca do góry nogami to, czego widzowie oczekują od filmów ze Spider-Manem. Nie ma tu epickiego huśtania po Manhattanie do motywu muzycznego w stylu Danny'ego Elfmana. Nie ma podkreślonych zwolnionym tempem tragicznych zwrotów akcji. Jest za to wydłużona i „niecięta” scenka, w której ubrany tylko w bokserki Peter niewprawnie usiłuje naciągnąć na siebie obwisłe trykoty Spideya. Watts w zabawny i mocno metafilmowy sposób sugeruje tu, że jego Pajączek dopiero wchodzi w rolę postaci, którą znamy z innych widowisk i najbardziej znanych komiksów. Motyw dorastania rozwija się pod okiem mentora – Tony'ego Starka, granego przez Roberta Downey Jr., z którym Holland stworzył na ekranie znakomitą aktorską chemię. Bardzo ciekawie wypada też wprowadzenie postaci Vulture'a, który działa pod radarem Avengersów, a dla Człowieka-Pająka staje się ostatecznym, superbohaterskim sprawdzianem. Słynna kwestia „wielka moc to wielka odpowiedzialność” nigdy tu, co prawda, nie pada, ale wszystko w filmie podkreśla, że spider-manowa mantra jest tu głównym, niewypowiedzianym tematem.
„Homecoming” to bardzo udane origin story, które zarazem skutecznie unika tej łatki. Reżyser wyciął z pełnometrażowego wprowadzenia Hollanda do MCU typowy „bagaż” Pajączka: patetyczne monologi i wątek Wujka Bena. Jego „Spider-Man” to treściwa historia dzieciaka z sąsiedztwa, która z taką samą dramaturgią rysuje ratowanie pasażerów promu na rzece Hudson i wyjście na studniówkę. Tego jeszcze nie było.
Autor: Jacek Werner.
Miejsce 1. „Spider-Man”
Oto film, od którego zaczęła się cała ta przygoda. W 2002 roku, kiedy wchodził na ekrany kin, mało kto spodziewał się, jaki wpływ wywrze „Spider-Man” na przyszły krajobraz hollywoodzkiego mainstreamu. Zamaskowani goście w spandeksie wówczas nie rajcowali lwiej części widowni, a do zmiany tego stanu rzeczy przyczynił się nie kto inny, jak Sam Raimi, facet, który prześlizgnął się do kina tylnymi drzwiami. Reżyser kultowego „Martwego zła” przeniósł do raczkującego wtedy gatunku nie tylko niepodrabialny charakter pisma, ale również serce, którym wypełnił ekranowego Człowieka-Pajaka po brzegi kadru. Krzywdząco postrzegany dziś przez pryzmat swej memiczności, „Spider-Man” po prawie 20 latach od swej premiery pozostaje jednym z najlepszych przykładów rzetelnego „origin story” w historii gatunku. Doskonale obsadzony Tobey Maguire wiernie oddaje nerdowaty, niewinny i cholernie dający się lubić charakter Petera Parkera, a ludzki aspekt postaci kapitalnie współgra tu z jego nieodłączną ikonicznością. Huśtając się na tle dynamicznie sportretowanego Nowego Jorku sprzed dwóch dekad, Spider-Man mimowiednie przetarł szlak dziesiątkom kolejnych superherosów, którzy współcześnie zagościli w kinie na dobre.
No i jakie to było huśtanie! Wystarczy wspomnieć zamykającą film scenę, w której kamera raptownie przemyka przez tabun żółtych taksówek czy pierwszego kopniaka Pajączka wymierzonego Zielonemu Goblinowi. Raimi zapewnił „Spider-Manowi” poziom widowiskowości, którego nie powstydziłby się niejeden reprezentant MCU. Sekwencje akcji zestarzały się jedynie pod względem usprawnionej przez lata technologii; jeśli chodzi o sposób prowadzenia narracji i tempo, obraz może śmiało mierzyć się z częścią produkcji młodszych choćby o dekadę. To, co jednak odróżnia film Raimiego od grona konkurentów, mieści się w unikatowym charakterze „Spider-Mana”. W osobliwy sposób reżyser połączył ze sobą groteskowość, krztę slapsticku, quasi-horroru i celowej melodramy, by osiągnąć efekt fikuśnej komiksowości. Przekaz wzmacniają zapomniane nieco kompozycje muzyczne Danny’ego Elfmana, no i cudownie ekspresjonistyczne aktorstwo Willema Dafoe i J.K. Simmonsa, które czynią z filmu Raimiego gatunkowy rarytas. Żeby nie było, są tu też błędy: Mary Jane wydaje się być spłycona do granic możliwości i przejęta jedynie wyborem kolejnego faceta, a pierwszy akt opowieści zbyt prędko odhacza kultowe-do-odhaczenia-momenty. Bądźmy jednak poważni. Pokażcie mi inny film, w którym Bruce Campbell nadaje superbohaterowi jego pseudonim!
Autor: Karol Urbański.
A Wy? Którego „Spider-Mana” lubicie najbardziej, a którego najmniej? Zapraszamy do podrzucania swoich rankingów w komentarzach.
zdj. Sony Pictures