
Na platformie Disney+ zadebiutował dziś długo wyczekiwany drugi sezon „The Mandalorian”, serialu Jona Favreau i Dave’a Filoniego, który doczekał się znaczącego wyróżnienia ze strony miłośników „Gwiezdnych wojen” i podczas tegorocznej gali rozdania statuetek Emmy. Zapraszamy do lektury naszej recenzji premierowego odcinka nowego sezonu.
Uwaga! Staramy się nie spoilerować, ale nie obejdzie się bez krótkiego omówienia fabuły.
Porównanie do starych, dobrych antologii opowiadań ze skreślonego Expanded Universe wykorzystałem wprawdzie omawiając kinowy spin-off „Hana Solo”, ale warto przy okazji nowego „The Mandalorian” pokusić się o drobny autoplagiat. Niemal rok po premierze ostatniego odcinka serii Jon Favreau, mandaloriański łowca i Baby Yoda – uniwersalni herosi w oczach zarówno tych fanów „Gwiezdnych wojen”, którzy zaakceptowali wizję Disneya, i tych, którym do gustu nowe filmy nie przypadły – powrócili. Raz jeszcze, tym razem z porażająco dobrym skutkiem, otrzymaliśmy odsuniętą od głównego wątku fabułę rodem z tych, które fani sagi opowiadali sobie sami, gdy pierwszy raz odwiedzili kantynę w Mos Eisley w oryginalnym „Star Wars”.
W następstwie wydarzeń pierwszego sezonu Mando (w tej roli raz jeszcze trwale zamaskowany Pedro Pascal) poszukuje innych łówców, którzy skierowaliby go na ścieżkę umożliwiającą zwrócenie Dziecka vel Baby Yody jego pobratymcom. Unikalna misja pro bono zabiera go z powrotem na Tatooine, do opuszczonego miasteczka górniczego Mos Pelgo. Tam Mandalorianin wpada na lokalnego szeryfa (znakomity Timothy Olyphant) odzianego w zbroję, na widok której każdy fan „Star Wars” dostanie małego ataku serca, i podejmuje misję upolowania potężnego smoka krayt (tego samego, którego w „Nowej nadziei” naśladował stary Ben Kenobi, by odstraszyć ludzi pustyni).
W konsekwencji nowy odcinek powiela skłonność poprzedniego sezonu, tj. wstrzymuje rozwój głównego wątku na rzecz mocno odseparowanej przygody, eksponującej kolejno: pełną rozmachu, wysokobudżetową akcję, oparte na kliszach zacięcie twórców do klasycznych westernowych narracji i fanty dla wiernych fanów sagi. Przy tych ostatnich warto się na dłużej zatrzymać. Ponieważ jeszcze od pierwszego sezonu wiadomo, że za pośrednictwem „The Mandalorian”, Lucasfilm chce przemówić do najbardziej oddanego fanbase'u „Gwiezdnych wojen”, w toku pierwszej godziny sezonu pojawia się całe mnóstwo mniejszych i większych mrugnięć okiem do potężnego, współistniejącego uniwersum (przykładowo: rozdział zaczyna się od sceny, w której na ringu mierzą się dwaj zdeterminowani Gamorreanie, których pamiętać możecie jako strażników w pałacu Jabby). Favreau, występujący w tym przypadku nie tylko jako showrunner, a również reżyser i scenarzysta, naszpikował odcinek odniesieniami do trylogii oryginałów i prequeli, ale i do znacznie mniej oczywistych gwiezdnowojennych tekstów: chociażby powieści z cyklu „Koniec i początek” oraz kultowych gier komputerowych (w tym uświęconego „Knights of the Old Republic”). Co więcej, z odpowiednio wtajemniczonymi widzami „Star Wars” Favreau porozumiewa się nie tylko jako totalny nerd, ale i celny komik z dystansem do kontynuowanej licencji. Dość będzie powiedzieć, że pojawia się tu kolejny samoświadomie ironiczny żart w rodzaju kiepskiej celowności imperialnych szturmowców, z której Taika Waititi szydził w zeszłym roku. Dodajmy, że choć ilość odniesień jest w toku pierwszej godziny tak duża, że całości niewiele brakuje do przechylenia się ze zdrowego fanserwisu w stronę nadmiernego autotematyzmu, Favreau znajduje w historii na tyle własnej jakości, by odcinek obronił się bez najmniejszych problemów.
Bez zaskoczeń, od strony technicznej „The Mandalorian” to raz jeszcze popis najnowszych możliwości realizacyjnych. Od fizycznie zbudowanych rekwizytów, stworzeń i elementów scenografii po komputerowo wygenerowane widowiska wsparte dudniącym triumfalnie soundtrackiem Ludwiga Göranssona, serial oglądamy niczym topowy kinowy blockbuster w starym stylu. Co jednak szczególnie istotne, dzięki rozciągnięciu metrażu odcinka o dodatkowe dziesięć minut w stosunku do większości rozdziałów poprzedniego sezonu, „The Mandalorian” osiąga w zestawieniu z ubiegłoroczną premierą bardziej wyrównane tempo – zarówno w odniesieniu do równomiernego prowadzenia fabuły, jak i do samodzielnego rytmu poszczególnych scen. Choć trudno manewerować bez spoilerów, warto dodać, że pierwszy odcinek ogląda się momentami jak gwiezdnowojenne „Szczęki” – obok fabuły, bezpardonowo chwilami zapożyczającej od klasyka Spielberga, pojawia się tu parę drobnych „smaczków”, które powitamy z uśmiechem na twarzy.
Słowem podsumowania, opener drugiego sezonu to ni mniej, ni więcej, a godzina idealnej, gwiezdnowojennej telewizji. „The Mandalorian” powrócił z nową energią, obietnicą porywającej przygody i świeżym, choć obfitującym w ukłony i przypomnienia podejściem do materiału źródłowego. Nie mam pojęcia, jak Favreau i ekipa będą chcieli przebić to w pozostałych siedmiu odcinkach. Ale nie mogę się doczekać aż spróbują.
Ocena: 5+/6
zdj. Disney