„Thor: Miłość i grom” – recenzja filmu. Love story o kosmicznym wikingu

W piątek do kin zawita nowe superbohaterskie widowisko Marvela. Jak wypada film „Thor: Miłość i grom”, w którym bohater grany przez Chrisa Hemswortha w walce z potężnym przeciwnikiem, chcącym zgładzić wszystkich bogów, łączy siły z Jane Foster zagraną po kilkuletniej przerwie ponownie przez Natalie Portman? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Jedenaście lat temu, kiedy Thor zawitał na duży ekran ze swoim pierwszym solowym filmem, trudno było sobie wyobrazić, że bohater Chrisa Hemswortha przejdzie niedługo aż tak radykalną metamorfozę i szekspirowski styl zaproponowany przez Kennetha Branagha zamieni na zdecydowanie lżejszy, bardziej beztroski, kolorowy ton Waititiego, przepełniony na dodatek żartami ocierającymi się niekiedy o autoparodię. Diametralna zmiana stylu wprowadzona przez nowozelandzkiego reżysera w filmie „Thor: Ragnarok” okazała się jednak strzałem w dziesiątkę i przyciągnęła do kin największą widownię spośród wszystkich produkcji o Odinsonie. Mimo że część fanów narzekała na to, że Taika Waititi przekształcił twardo stąpającego po ziemi Thora w chodzący żart, to film zaskarbił sobie uznanie globalnej publiki i zebrał z kas ponad 853 mln dolarów, podczas gdy poprzednie dwie części mogły liczyć odpowiednio tylko na 449 i 644 mln dolarów. Nic więc dziwnego, iż Kevin Feige wyszedł z założenia, że sprawdzonej receptury się nie zmienia i jeszcze raz powierzył losy Thora w ręce twórcy, który szerzej światu zaprezentował się w 2014 roku komedią „Co robimy w ukryciu”.

Mimo że pierwszy film o bogu piorunów z 2011 roku darzę sporą sympatią i uznaję za wyjątkowo udane origin story, to zmianę zaproponowaną przez Waititiego po średnio udanym „Mrocznym świecie” – choć z pewnymi oporami – ostatecznie przyjąłem jako powiew świeżości i udany eksperyment z kosmiczną operą, których niedosyt cały czas da się odczuć w kinowym uniwersum Marvela. W swoim nowym filmie o dziedzicu Asgardu reżyser nagrodzony Oscarem za scenariusz do „Jojo Rabbit” idzie o krok dalej niż w „Ragnaroku” i serwuje nam jeszcze więcej żartów, jeszcze więcej akcji, ale – co z perspektywy całego filmu najważniejsze – tym razem mocniej akcentuje też wątek dramatyczny i zamyka klamrą przemianę Thora, którą rozpoczął w poprzedniej produkcji.

Zacznijmy jednak od początku, bo o aspiracjach Waititiego do pokazania bardziej poważnych wątków przekonujemy się już w prologu, kiedy poznajemy historię głównego złola filmu – kojarzonego doskonale przez fanów komiksów Gorra. Dowiadujemy się wówczas, co skłoniło go do podjęcia misji wymordowania wszystkich bogów, ale mimo zaserwowania nam solidnej podbudowy pod jego krucjatę nie mamy okazji, aby dobrze przyjrzeć się dalszym poczynaniom bohatera – wątek szybko zostaje ucięty i mocno skondensowany względem komiksowego oryginału, przez co w kolejnych fazach produkcji trudno odczuwać na ekranie jakikolwiek strach przed zagrożeniem ze strony szumnie nazwanego God Butcherem złoczyńcy. Co najzabawniejsze, obawy przed nadciągającą zagładą nie czują nawet sami zainteresowani i wręcz bagatelizują widmo swojego niechybnego końca. Mimo usilnych starań Christiana Bale’a, który robi ze swoją postacią co tylko może i stara się nadać jej zarówno głębi, jak i horrorowego sznytu, to scenariusz mocno osłabia jego wysiłki i sprawia, że były gwiazdor „Mrocznego Rycerza” nie zapisze się w historii MCU jako ten, który na dobre zerwał z klątwą nijakości dotykającą większość złoczyńców kinowego Marvela. Na szczęście z pomocą filmowi przychodzi Natalie Portman wracająca do roli Jane Foster. Podczas gdy Thor wspólnie z grupą Strażników Galaktyki podróżuje przez kosmos i stara się znaleźć nowy cel w życiu oraz odkryć, co sprawiło, że od dawna odczuwa w sercu wielką pustkę, jego była dziewczyna musi mierzyć się ze znacznie poważniejszymi i przyziemniejszymi problemami. Zanim przejdziemy na dobre do wątku Potężnej Thor, zatrzymajmy się jeszcze na chwilę przy temacie gościnnych występów Strażników Galaktyki, aby rozwiać wszelkie wątpliwości na temat ich udziału w filmie i uniknąć rozczarowania tym, którzy oczekują, że bohaterowie powołani na ekran przez Jamesa Gunna będą równie pełnoprawną częścią filmu Waititiego, co Hulk w „Ragnaroku”. Otóż nic bardziej mylnego. Zgodnie z informacjami, które docierały do nas przed premierą, wątek kosmicznych obrońców nie wykracza poza pierwszy akt i ogranicza się do gościnnych występów – właściwie na ekranie odrobinę czasu na kontynuowanie swojej relacji z Thorem otrzymuje wyłącznie Star-Lord grany przez Chrisa Pratta i chociaż dynamika bohaterów nadal sprawdza się wyśmienicie, to zostaje zbyt szybko urwana – swoją drogą staje się to coraz bardziej irytujące, że Marvel cały czas ma opory przed tworzeniem filmów z większą liczbą znanych i uwielbianych przez fanów bohaterów bez konieczności sygnowania ich znakiem serii „Avengers”.

thor milosc i grom natalie portman i chris hemsworth-min.jpg

Zdecydowanie więcej czasu na ekranie otrzymuje wspomniana wcześniej Jane Foster będąca pełnoprawną bohaterką opowiadanej historii i stanowiąca wręcz bijące w rytm hitów Guns N' Roses serce czwartego Thora”. Nie chcąc zdradzać ważnych elementów jej wątku, wspomnę jedynie, że fani komiksowej serii o przygodach Potężnej Thor powinni być zadowoleni, bowiem scenariusz czerpie ze świetnie ocenianego runu Jasona Aarona i zapewnia widzom pełną wzruszeń opowieść. Choć Waititi serwuje nam kilka uproszczeń w przedstawianiu odradzającej się relacji między Jane Foster i Thorem, to nie można odmówić mu tego, że uczynił w końcu z Jane pełnokrwistą postać, która stała się czymś więcej niż tłem dla samego Thora i motorem napędowym dla fabuły. Reżyser dotrzymał obietnicy i zapewnił Natalie Portman pole do aktorskiego popisu zarówno w komediowych, jak i dramatycznych scenach i – jak można było się spodziewać – gwiazda „Leona zawodowca” bez problemu sprostała zadaniu. Powiem nawet więcej, wszystko, co związane z relacją wspomnianej dwójki – począwszy od dialogów, a na chemii skończywszy – wypada przynajmniej o poziom lepiej niż ostatnim razem, gdy widzieliśmy tę dwójkę na ekranie. Narzekać nie można też na to, jak scenariusz radzi sobie z wątkiem Walkirii granej jeszcze raz przez Tessę Thompson. Bohaterka stała się teraz znudzoną niezbyt porywającymi obowiązkami administracyjnymi królową Nowego Asgardu, który ludzie sprowadzili do roli popularnej atrakcji turystycznej. Co istotne, jej historia zgrabnie wpisuje się też w – zręcznie tkane przez Waititiego od pierwszej do ostatniej sceny – przesłanie produkcji Thor: Miłość i grom. Na szczególne uznanie wśród epizodycznych występów i osobne pochwały zasługuje natomiast Russell Crowe wypadający rewelacyjnie w roli Zeusa z nieco za dużym brzuchem ukrytym pod złotą zbroją i jeszcze większym ego. Gwiazdor „Gladiatora” z taką lekkością i gracją wpisał się w styl narzucony przez reżysera, że wydaje się wręcz stworzony do tej roli. Mam nadzieję, że na epizodzie się nie skończy i będziemy mogli jeszcze raz zobaczyć go na ekranie oraz usłyszeć jego równie dziwaczny, co boski akcent. Żeby jednak nie było aż tak kolorowo, to należy wspomnieć, że Waititi poszedł na łatwiznę w przypadku pozostałych komediowych cameo, w których stać go jedynie na kopiowanie i przesadne potęgowanie swoich pomysłów z poprzedniej części serii.

Co by nie mówić o twórczości Waititego i jego humorze, który czasami posuwa się o krok za daleko, trzeba przyznać, że reżyser potrafi nadać swoim widowiskom wyrazisty styl, co wyróżnia go na tle sporego grona twórców Marvela, których trudno posądzić o rozpoznawalny na pierwszy rzut oka sznyt. Pod względem wizualnym i technicznym „Thor: Miłość i grom” wyznacza najwyższe standardy Marvela i fenomenalnie wypadają w nim zarówno sceny akcji, jak i efekty specjalne (o oprawie muzycznej chyba nie muszę wspominać?), a Waititi jeszcze raz pokazuje, że oko do barwnych lokacji i kadrów ma jak mało który twórca w MCU.

Sprawdź też: Czy w filmie „Thor: Miłość i grom” jest scena po napisach? Znamy odpowiedź. Nowy bohater debiutuje w MCU.

Thor: Miłość i grom” to niewątpliwie jedno z najlepszych widowisk Marvela w ramach czwartej fazy i jedno z najzabawniejszych w ramach całego MCU, które zgrabnie łączy charakterystyczny dla reżysera dowcip z dramatyczną opowieścią o tym, jak ciężko poradzić sobie ze stratą ukochanych, i tym, że wszyscy – począwszy od zwykłych śmiertelników, przez złoczyńców, a na bogach kończąc – pragną tego samego: miłości. Waititiemu udaje się też z wielką łatwością przekonać widzów, że prawdziwa miłość nigdy nie rdzewieje. Bierzcie jednak pod uwagę, że „Thor: Miłość i grom” sprawdza się najlepiej wtedy, gdy koncentruje się na opowiadaniu o relacjach między bohaterami i pod tym względem zasługuje na uznanie, ale gdy trzeba skupić się na zawiązaniu akcji lub zbudowaniu napięcia, jego umiejętności widocznie słabną i nie wystrzegają się mniejszych lub większych potknięć – cierpi na tym przede wszystkim wspominany na początku wątek głównego złoczyńcy, a także brak poczucia skali widowiska, które nie ma pomysłu na to, jak przekonać widza do tego, że Thora i jego ekipę czeka naprawdę ciężka przeprawa i starcie o kosmicznej stawce. Mimo swoich wad nowy „Thor” jest jednak widowiskiem, które zapewni Wam dwugodzinną dawkę dobrej zabawy i mocniej niż „Ragnarok” skupi się na osobistym wymiarze Thora oraz odda Jane Foster należyte miejsce wśród panteonu herosów Marvela, a jeśli przymkniecie oko na scenariuszowe wpadki, to możecie nawet bawić się nie tyle dobrze, ile wyśmienicie.

Ocena filmu „Thor: Miłość i grom”: 4+/6

zdj. Marvel