W oczekiwaniu na DOMINION: „Jurassic World” – recenzja filmu. Wymarły gatunek

Już za niespełna dwa tygodnie na ekranach polskich kin ukaże się film „Jurassic World: Dominion”. Odsłona zwieńczająca drugą trylogię gadziej sagi ma premierę rok po wstępnie planowanym terminie, co mogło zaowocować zwiększonym apetytem fanów na przygody w towarzystwie prehistorycznych istot. Uniwersum – z braku lepszego słowa – zapoczątkowane powieściowym pierwowzorem Michaela Crichtona, a następnie wizualnie ożywione przez Stevena Spielberga, obecnie niezależnie egzystuje na hollywoodzkich wzgórzach. Zbliżająca się monumentalnym krokiem Tyranozaura najnowsza produkcja Colina Trevorrowa jest doskonałym pretekstem, by przypomnieć sobie wrażenia z poprzednich części cyklu „Jurassic World”. Zapraszamy zatem na… W oczekiwaniu na DOMINION!

To będzie bardzo osobiste wyznanie – „Park Jurajski” jest jednym z fundamentów, na których została zbudowana moja miłość do sztuki filmowej. W oczach dr. Alana Granta, po raz pierwszy przyglądającemu się spacerowi majestatycznego brachiozaura, można dostrzec zachwyt, który najlepiej obrazuje fascynację oraz absolutny podziw dla magii dziesiątej muzy. W latach 90., kaseta VHS z dziełem Stevena Spielberga była katowana przeze mnie z uporem maniaka, przewijając się przez głowicę magnetowidu, co najmniej kilka razy w tygodniu. Wraz z upływem lat, a w związku z tym – zapoznaniem się z innymi, często bardziej wartościowymi produkcjami – rośnie sentyment idealizujący pierwotne doświadczenie filmowe, zniekształcając jego prawdziwą ocenę. Szczerze jednak, do tej pory uważam, że obok „Poszukiwaczy zaginionej Arki” oraz trylogii „Powrót do przyszłości”, „Park Jurajski” stanowi najlepszą możliwą definicję kina nowej przygody.

Jurassic_World_02.jpg

Niestety, później było już gorzej – „Zaginiony świat”, mimo niezapomnianych, perfekcyjnie zrealizowanych scen, zbierał w prasie branżowej mieszane recenzje, a część trzecia w reżyserii Joego Johnstona pogrzebała markę na parę ładnych lat. Na barkach twórców zapowiadanego od lat sequela ciążyło brzemię o wadze prawdziwego popkulturowego symbolu i tęsknoty widzów za bezpretensjonalnym, porywającym kinowym doświadczeniem. Paradoksalnie, ta chęć (bądź nakaz) oddania hołdu spielbergowskiemu klasykowi w połączeniu z napisaną w bólach historią doprowadziły do stworzenia niebezpiecznej hybrydy, jaką jest „Jurassic World”. W hollywoodzkim laboratorium zaprojektowano blockbuster, w którym luki kodu genetycznego emocjonującej przygodówki science fiction uzupełniono wymuszoną nostalgią, słabo napisanymi bohaterami oraz nieistotnymi wątkami pobocznymi.

Na pierwszy rzut oka nowy park wygląda niczym spełnione marzenie Johna Hammonda z pierwszej odsłony cyklu. Jest on wypełniony po brzegi turystami, dziecięcym uśmiechem i ekscytacją, a także atrakcjami, na których nikt nie oszczędzał. Z czasem widok żyjących dinozaurów przestaje zadziwiać żądnych rozrywki gości ośrodka – spadające zyski zmuszają władze, w tym Claire Dearing (sztywna do bólu Bryce Dallas Howard) i Simona Masraniego (Irrfan Khan), do znalezienia rozwiązania na poprawę wyników finansowych. Stworzony dla potrzeby zwiększenia sprzedaży biletów drapieżnik – Indominus Rex – wydostaje się ze swojego wybiegu stanowiąc zagrożenie dla wszystkich przebywających na wyspie. W ratowaniu sytuacji pomaga idealistyczny żołnierz Amerykańskiej Marynarki Wojennej, Owen Grady (charyzmatyczny Chris Pratt), który nie zajmuje zbyt wysokiej pozycji w strukturach przedsięwzięcia.

Jurassic_World_03.jpg

Opis głównej linii fabularnej wygląda niczym niezamierzona alegoria związana z taktyką producentów z Fabryki Snów. Mimo to, punkt wyjściowy dla tej historii jest uzasadniony i wiążą się z nim najbardziej intensywne sekwencje – wystarczy wspomnieć ucieczkę Indominusa z zagrody, starcie brygady ACU z tym niebezpiecznym gadem, czy atak pteranodonów. Poza tym jednak, w obrazie Colina Trevorrowa próby rozbudowania intrygi lub nadania jej ludzkiego wymiaru spaliły na panewce. Demoniczny plan jednowymiarowego bohatera granego przez Vincenta D’Onofrio oprócz tego, że jest wyzutą, banalną kliszą to zionie niewyobrażalnym brakiem racjonalizmu, a problemy rodzinne Graya (Ty Simpkins) i Zacha (Nick Robinson) pojawiają się znikąd, nie mając żadnego znaczenia dla fabuły. Cel był szczytny, gdyż tworząc tło dla tych bohaterów moglibyśmy się do nich zbliżyć, ale zabieg ten został potraktowany powierzchownie i brakuje mu godnego rozwinięcia.

Chociaż brzmi to niewiarygodnie, mimo rozwoju technologicznego, a także postępu w dziedzinie efektów wizualnych, dinozaury, czy wykreowany w filmie świat, nie dorównują w żadnym stopniu dokonaniom Stana Winstona oraz Phila Tippetta. W pierwowzorze Spielberga z 1993 roku na zbliżeniach korzystano w głównej mierze z doskonale zaprojektowanych animatronicznych modeli, dzięki którym widok zwierząt był bogaty w detale, dając poczucie ich namacalności. Technika cyfrowa była zarezerwowana dla zwiększenia dynamiki podczas scen akcji, udoskonalając w planach ogólnych ruch rękodzieł studia Stana Winstona. W „Jurassic World”, zgodnie z obecnymi trendami, ilość czarów z komputera dominuje na ekranie, zmniejszając poczucie eskapizmu oraz ujawniając niewygórowane ambicje artystyczne twórców filmu.

Jurassic_World_04.jpg

Można zarzucić, że ciągłe zestawianie ze sobą obrazu Trevorrowa oraz nostalgicznego klasyka lat 90. jest co najmniej niesprawiedliwe. Porównania te są jednak sugerowane w warstwie czysto scenariuszowej produkcji, obnażając jej największą słabość – asekuranctwo. Co krok widzom serwowane są nawiązania do „pierwszego parku” – pojawiają się nachalne wizualne skojarzenia, bądź odwiedzamy znajome zakątki wyspy Isla Nublar. Bezczelność scenarzystów sięga zenitu, gdy wkładają pochwały oraz uznanie wyższości oryginału do ust Lowery’ego, w którego wciela się Jake Johnson. Wybrzmiewa to niczym próba usprawiedliwienia się przed publicznością z wtórnego widowiska o gigantycznym budżecie lub fałszywe hołdowanie skrywane pod fasadą rzekomej uczciwości. Szkoda tylko, że „szczerość” ta owiana jest chłodem czystej kalkulacji pozbawionej entuzjazmu odkrywania nowego świata i fanowskiej energii.

Jurassic World” w pewien sposób jest znakiem swoich czasów – mimo silnej krytyki wątpliwej warstwy artystycznej oraz zmarnowanego potencjału rozrywkowego omawianego w powyższych akapitach, mamy do czynienia z dziełem na wskroś poprawnym, sporządzonym według sprawdzonej receptury. Poza paroma wyjątkami obsada pod wodzą pełnego wrodzonego wdzięku Chrisa Pratta wyciska, ile się da ze słabo napisanego tekstu, a stworzona na bazie kompozycji Johna Williamsa muzyka Michaela Giacchino działa niczym wehikuł czasu. Suspensu jest tu jak na lekarstwo, ale sporym niedopowiedzeniem byłoby określenie, że scenom akcji brakuje werwy. Summa summarum, druga pełnometrażowa produkcja kalifornijskiego reżysera sprawdza się jako przyzwoity współczesny blockbuster, ale jest słabą kontynuacją, przypominającą nam o tęsknocie za powiewem świeżości i kreatywności w wakacyjnych przebojach filmowych. Nie piszę o tym z punktu widzenia dziecka zahipnotyzowanego pierwszą odsłoną „Parku Jurajskiego”, tylko miłośnika kina nowej przygody, wierzącego, że nie jest to jeszcze wymarły gatunek.

Ocena filmu „Jurassic World”: 3/6

zdj. Universal Pictures