NOSTALGICZNA NIEDZIELA #82: „Tango i Cash”

W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam klasyczne, często pomijane produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś przypominamy kolejny hit wypożyczalni video, obchodzącego w tym roku trzydzieste urodziny akcyjniaka z Kurtem Russellem i Sylvestrem Stallone'em pod tytułem „Tango & Cash”.

W filmografii Sylvestra Stallone'a prócz „Rocky’ego” i „Rambo” znaleźć można co najmniej kilka niezapomnianych pozycji pochodzących z czasów, gdy kasety VHS były szczytem luksusu, jeśli chodzi o oglądanie filmów w domowych warunkach. Przy okazji omawiania jednej z nich – „Cobry” –  wspomniałem o jeszcze kilku takich tytułach – dziś pora na kolejny. Tym razem będzie to podejście Stallone’a do podgatunku buddy cop”, którego najlepszym przykładem jest oczywiście „Zabójcza broń”. Pomysł wyjściowy, rzec by można, klasyczny – zestawiamy ze sobą dwóch bohaterów różniących się tak bardzo, jak to tylko możliwe i każemy im pracować razem. W tym przypadku są nimi dwaj policjanci z Los Angeles, elegancki i opanowany (do czasu) Ray Tango (Stallone) oraz narwany i niechlujny Gabriel Cash (Kurt Russell) – obaj cieszą się w mieście niemal gwiazdorskim statusem, o ich wyczynach na polu zwalczania przestępczości piszą gazety (szczerze mówiąc, raczej dziwna sytuacja, nieprawdaż?), obaj stanowią też utrapienie głównej figury przestępczego światka, niejakiego Perreta (Jack Palance w praktycznie tej samej roli co w „Batmanie”). Kiedy czara goryczy się przelewa, Perret postanawia rozprawić się z naszymi bohaterami raz na zawsze. Już na starcie popełnia jednak klasyczny błąd filmowych villainów – zamiast zadbać o to, by Tango i Cash jak najszybciej wylądowali na dnie rzeki z dodatkową porcją ołowiu między oczami, zaczyna komplikować sprawę i postanawia zniszczyć wpierw ich reputację. Jak nietrudno się  domyślić, kombinowanie na dobre mu nie wyjdzie. W tym miejscu zostawimy kwestię fabuły, a przyjrzymy się nieco bliżej procesowi powstawania naszego wiekopomnego dzieła.

Produkcja filmu od początku przebiegała z niemałymi komplikacjami. Pierwotnie obsadzony w roli Casha Patrick Swayze zrezygnował z roli, by wystąpić w „Wykidajle”, po czym zastąpił go Kurt Russell (nie sądzicie, że panowie mogliby z powodzeniem grać braci?). Następny do odstrzału był autor zdjęć Barry Sonnenfeld (który dwa lata później wyreżyseruje „Rodzinę Addamsów”), a po trzech miesiącach zdjęć posadę stracił (choć film i tak poszedł na jego konto) także reżyser Andriej Konczałowski zastąpiony przez Alberta Magnoliego, spod którego ręki wyszła końcowa konfrontacja. Kto widział i wie, jak ona wygląda, musi przyznać, że sprawia wrażenie pochodzącej z innego filmu (niestety, znacznie gorszego). Zmiana na stanowisku reżysera nastąpiła, gdy producent Jon Peters zdał sobie sprawę z tego, że Konczałowski się nie ugnie i nie będzie pracował wedle wytycznych Petersa (który chciał z filmu zrobić pastisz gatunku) i wbrew sobie zarazem. W późniejszym wywiadzie wcielający się w jednego z oprychów Perreta, Brion James, wyraził swoje poparcie dla reżysera, na którego zwalono winę przekroczenia budżetu. Zdaniem Jamesa, było to jednak efektem przede wszystkim działań samego Petersa, który nie mogąc się dogadać z reżyserem, nieustannie rzucał mu kłody pod nogi, by w końcu go zwolnić.

Praktyczny brak scenariusza, który w biegu przepisywano wciąż na nowo, również się produkcji nie przysłużył. Jeden ze scenarzystów, Jeffrey Boam, któremu przypadły w udziale przeróbki scenariusza, był do tej pracy (i samego filmu) tak zniechęcony, że zażyczył sobie usunięcia swego nazwiska z napisów początkowych i końcowych. I kiedy sytuacja na planie zaczęła przypominać, cytując klasyka, „ogarnięty pożarem burdel”, jedyną osobą, która była w stanie zapanować nad tym chaosem okazał się sam Stallone. W pewnym momencie miał on pełnić funkcję producenta, scenarzysty i reżysera w jednym, jednocześnie wcielając się w główną rolę. Z chwilą zmiany reżysera film miał już dwa miesiące opóźnienia. Dokrętki zakończono w drugiej połowie października 1989 roku, ledwie osiem tygodni przed planowaną premierą. Na krótko przed nią całość przemontował Stuart Baird, znany ze swej roli „ratownika z montażowni” (później pod jego nożyczki trafi także inny film Sly’a, „Człowiek demolka”). Trudno się zatem dziwić, że części znanych ze zwiastuna ujęć w filmie próżno szukać.

Zapoznawszy się z burzliwymi losami tego projektu nietrudno odnieść wrażenie, że film ten nie miał prawa się udać. Czy tak jest w istocie? Odpowiedź na to pytanie nie jest taka prosta, można by się wręcz pokusić o stwierdzenie, że mamy tu do czynienia z filmem tak złym, że aż dobrym. O zawartych w nim absurdach można by napisać osobny artykuł (choćby cała intryga z wrobieniem bohaterów — po dwudziestu seansach wciąż się zastanawiam, jakim cudem to zadziałało tak, jak zadziałało). Nie dość, że fabuła, kolokwialnie rzecz ujmując, nie trzyma się kupy, to jeszcze w pewnym momencie następuje wspomniany wcześniej przeskok w rejony wręcz komiksowe – cały finał to przesadzona rozwałka z super-pojazdem bojowym w roli głównej, której nie powstydziłby się sam Michael Bay. Rozjazd koncepcji pośród osób odpowiedzialnych za tę produkcję jest tu widoczny jak na dłoni, ale powiadam wam, dobrzy ludzie, nic to. Kurt i Sly świetnie się bawią, chemia między nimi działa jak się patrzy, podobnie humor. Dodatkowo cieszy oko wcielająca się w siostrę Tango, 24-letnia Teri Hatcher (choć w scenie jej wygibasów na scenie nocnego klubu nieco zbyt mocno rzuca się w oczy dublerka). A że wszystko to głupie i w zasadzie bez sensu? No cóż, „Tango & Cash” (podobnie jak omawiany niedawno „Ostry poker w małym Tokio”) zdecydowanie zalicza się do tych filmów, które przedkładają dobrą zabawę nad przemyślaną fabułę i trzeba mieć tego świadomość, przystępując do seansu. Możemy się za to spodziewać pościgów, krwawych strzelanin (które jednak na polecenie studia przycięto i nieco stonowano), elektrycznych tortur (klasyka, wiadomo), całkiem zgrabnej sekwencji więziennej, w której pojawia się znany z serii „Maniac Cop”, posiadacz legendarnej szczęki, Robert Z’Dar. Jest też kilka znajomych twarzy na drugim i trzecim planie (Michael J. Pollard, James Hong) oraz wpadająca w ucho muzyka autorstwa Harolda Faltermeyera (tego od „Top Gun” i „Gliniarza z Beverly Hills”). Wszystko to składa się na wybuchową mieszankę, do której z powodzeniem można wracać wciąż na nowo, a przy ostatnich ujęciach trudno się nie uśmiechnąć. Pozostaje tylko żałować, że podobnie jak „Cobra” film nie doczekał się nigdy kontynuacji – mogłaby być z tego udana seria, może nie na miarę „Zabójczej broni”, ale duet Stallone-Russell miał z pewnością spory potencjał.

W Polsce film wydano  na kasecie VHS, gdzie w roli lektora pojawił się posiadacz jednego z najsłynniejszych głosów – Lucjan Szołajski. Warto przy okazji wspomnieć, że na TVP w latach 90. niezłe (a przy tym moje ulubione) tłumaczenie przeczytał zmarły niedawno Janusz Kozioł. Następnie otrzymaliśmy zaopatrzone w napisy wydanie DVD, niestety paskudnie okaleczone przez cenzurę – nie tylko strzelaniny ucierpiały, ale i scena, w której nasi bohaterowie są rażeni prądem, którą wyeliminowano praktycznie w całości. Na szczęście po latach doczekaliśmy się także wydania Blu-ray, również z polskimi napisami, ale już bez cenzury. 

źródło zdj. Warner Bros