Droga do „Skywalker. Odrodzenie” #1: Ranking epizodów „Star Wars” cz. 1

Za dokładnie tydzień na ekranach kin pojawi się wyczekiwane przez wielu zwieńczenie Sagi Skywalkerów. Z okazji premiery „Skywalker. Odrodzenie” zapraszamy Was na serię tekstów poświęconych gwiezdnej sadze. W dzisiejszym wpisie ranking czterech z ośmiu filmów Sagi. W ciągu najbliższych dni przybliżymy Wam też kilka najlepszych powieści i komiksów w nowym kanonie, spodziewajcie się również rankingu najwspanialszych gwiezdnowojennych soundtracków.

Nim „Skywalker. Odrodzenie” odnajdzie swoje miejsce w prywatnych rankingach milionów widzów, skupimy się na uporządkowaniu ośmiu poprzednich filmów w kolejności od najgorszego do najlepszego. Dziś miejsca 8-5. Dodam tylko dla formalności, że poniższa lista to (jak niemal wszystko) rzecz subiektywna, a nie prawda objawiona. Punch it!

8. „Część II: Atak klonów”

c4mfg88o-min.jpg

Najgorszy wpis w trylogii prequeli, a zarazem najsłabszy film gwiezdnowojennej sagi. Simon Pegg powiedział kiedyś, że to, co zawiodło go w „Ataku klonów” najbardziej, to to, że film nie był lepszy od „Mrocznego widma”, bo udowodnił tym, że powrót sagi w 1999 roku nie był tylko jednorazowym potknięciem. Trudno się z takim stwierdzeniem nie zgodzić.

„Atak klonów” był pierwszym filmem, który zobaczyłem w kinie. Do tamtej pory „Gwiezdne wojny” znałem wyłącznie z VHS-ów, a „Mroczne widmo” oglądałem parokrotnie na Polsacie. Dość będzie powiedzieć, że na dziesięciolatku zwracającym uwagę wyłącznie na barokowy spektakl widowiska „Atak klonów” zrobił piorunujące wrażenie. Był to wówczas dla mnie film genialny, bezbłędny, bez najmniejszych wątpliwości najlepszy, jaki kiedykolwiek widziałem. Z biegiem czasu opinia ta przeszła radykalne zmiany. Najszybciej postarzały się efekty specjalne – z przestrzeni scenograficznych zaczęła wyzierać zielona sztuczność i chłód, konfrontacje ze stworzeniami na arenie na Geonosis zaczęły wyglądać najpierw jak gra komputerowa, a wkrótce – jak prezentacja możliwości przedatowanej karty graficznej. Wkrótce do zarzutów dołączyło coraz wyraźniej dostrzegalne drewniane aktorstwo i zastanawiające decyzje scenariuszowe. George Lucas napisał „Atak klonów” jako tragiczną historię miłosną, choć miłości tej nigdy nie czuć między jego bohaterami. Między Haydenem Christensenem a Natalie Portman – zazwyczaj świetną aktorką – dominują suche dialogi, na czele ze słynną już deklaracją o gryzącym piasku, który, za przeproszeniem, wszędzie wchodzi. Najbardziej boli chyba właśnie postać Anakina Skywalkera, której nieunikniona przyszłość dźwiga narracyjną wagę prequeli. Nakreślony jako buńczuczny nastolatek-malkontent, Skywalker to niezmiennie irytujący element filmu. Wbrew intencji scenariusza nigdy nie jest też czarujący, nigdy nie pozwala zrozumieć, dlaczego skradł serce Padme, nigdy nie staje się bohaterem, któremu widzowie mogą z czystym sercem kibicować i z trwogą wypatrywać jego ostatecznego upadku. 

Obecnie „Epizodu II” unikam, jak się tylko da, choć skłamałbym, gdybym stwierdził, że nie mam sentymentu do pewnych jego komponentów. „Atak klonów” ma wszakże Kamino z ich spielbergowskimi mieszkańcami, klimatyczny pojedynek między Jango Fettem i Obi-Wanem, a także jeden z najpiękniejszych motywów muzycznych w dorobku sagi. „Atak klonów” to najlepszy przykład na stwierdzenie (zalatujące nieco „fanbojstwem”, gdy tak je teraz obracam w głowie), że nawet w najgorszym przypadku „Gwiezdne wojny” to wciąż „Gwiezdne wojny”.

7. „Część I: Mroczne widmo”

phantom_menace_poster-min.jpg

Jar-Jar Binks, bum-bumy, Anakin, anioły i Midichloriany. Nie można George'owi Lucasowi odmówić eksperymentowania i chęci popchnięcia tworzonego od 1977 roku uniwersum w nowym, nieeksplorowanym wcześniej kierunku. A jednak, „Mroczne widmo” załamało fanów w 1999 roku, bo ów nowy kierunek niewiele miał wspólnego z magią oryginalnej trylogii. Bardzo szybko okazało się, że nie jest to już kosmiczna baśń ukierunkowana na inspirującą przygodę i mistyczne tajemnice. Z jednej strony, odmienny ton pomógł ustalić nowy i świeży język kolejnej trylogii „Gwiezdnych wojen” i wyróżnienie to funkcjonuje do dziś, gdy wspominam prequele z niekłamaną dozą nostalgii. Z drugiej – usiłując przedstawić rycerzy Jedi jako aroganckich strażników pokoju w galaktyce uwikłanej w biurokratyczne wojny, Lucas opowiada w „Mrocznym widmie” historię zwyczajnie nudną i nienatchnioną. Nie broni się tu nawet część sekwencji akcji. Pamiętam, że już na etapie pierwszych seansów nużyła mnie sekwencja wyścigów na Tatooine – dopiero po latach odkryłem, że może mieć to ścisły związek ze sposobem, w jaki jest nakręcona. Zwróćcie uwagę, że Lucas niemal nieustannie powtarza ten sam ruch kamery, przez co scena bardzo szybko robi się monotonna. O Jar-Jarze i humorze „Mrocznego widma” nie będę wspominał, bo po dwudziestu latach od premiery każda wypowiedź wzmiankująca nieszczęsnego Gungana stała się już pewnego rodzaju truizmem. Jest w tym filmie. Wolałbym, by go nie było. Na tym poprzestańmy.

To powiedziawszy, warto dodać, że „Mroczne widmo” ma w sobie na tyle dużo dobrego, by spróbować przełknąć przeważające słabostki. Wystarczy wymienić pojedynek z Darthem Maulem w finale filmu, genialny soundtrack, oryginalne elementy estetyki, których często brak w najnowszej trylogii „Gwiezdnych wojen”, na czele z droidami bojowymi, okrętami Federacji Handlowej i myśliwcami obrońców Naboo. Ostatecznie trzeba pamiętać też, że film zainspirował dziesiątki pobocznych narracji. Pamiętacie „Star Wars Episode I: Racer” – grę komputerową przenoszącą do świata wyścigów w ścigaczach? Albo powieść „Darth Maul: Łowca z mroku”, która oddała sprawiedliwość zmarnowanej w filmie postaci? Z prequelowej trylogii zapoczątkowanej „Mrocznym widmem” wyrosła gigantyczna sieć odwołań i post-produktów, na które obecnie patrzy się z niekrytym i w pewnym sensie zdumiewającym sentymentem.

6. „Część VIII: Ostatni Jedi”

Star-Wars-IX-missing-Lucas-913-min.jpg

Na tym miejscu miała się pierwotnie znaleźć „Zemsta Sithów”. I kto wie – może na przykład jutro, by się znalazła. Rankingi „Star Warsów” mają to do siebie, że stosunek do określonych rozdziałów fluktuuje w zależności od dnia i godziny. Komponując tę konkretną listę, poddałem się poczuciu nostalgii, a jednocześnie wrażeniu, że wciąż nie wybaczyłem „Ostatniemu Jedi” niektórych rozwiązań fabularnych.

Krytyka filmu Riana Johnsona wpadła w tryby samonapędzającej się histerii, która w odmętach Internetu niewiele ma wspólnego z rzeczowością, a najczęściej przebiega w sposób, który Obi-Wan Kenobi mógłby nazwać „niecywilizowanym”. Epizod VIII jest po prostu filmem niezłym, obarczonym tym mankamentem, że podejmuje decyzyjne zwroty akcji wewnątrz narracji, która wydaje się półproduktem, epilogiem do „Przebudzenia Mocy”. Zarzuty, które sam posiadam względem „Ostatniego Jedi”, można by oprzeć na całkowitym pominięciu roli środkowej części trylogii – film wprowadza, rozwija i zamyka króciutką i zamkniętą historię, gdy powinien zarysować szerokie spektrum galaktycznego konfliktu, określić stawki całej trylogii i wprowadzić skalę, której w nowej trylogii zwyczajnie brakuje i którą J.J. Abrams będzie musiał naprędce wprowadzić w finalnej części. Konflikt z Najwyższym Porządkiem nigdy nie zostaje w „Ostatnim Jedi” rozwinięty, na etapie dwóch filmów nie mamy tak naprawdę pojęcia, czego następcy Imperium w zasadzie chcą, gdzie zmierza wojna (jeżeli w ogóle jest jakaś wojna), kręgosłup narracji, który w poprzednich częściach opierał się na wojnach klonów i rebelii przeciwko Imperium, w zasadzie nie istnieje. I podczas gdy książki i komiksy rozwiewają część wątpliwości, to trudno nie stwierdzić, że takie elementy powinny wynikać wprost z filmu, a nie materiałów dodatkowych. Johnson tak przejął się subwersją oczekiwań, że zachwiał spójnością filmu, fundamenty położone przez Abramsa w „Przebudzeniu Mocy” niejako zmarnował, nie dając nic w zamian – w kontekście rozwoju fabuły – ponad swój własny film. O konsekwencjach takiego rozegrania sprawy opowiem więcej w przyszłotygodniowej recenzji „Skywalker. Odrodzenie”. Tymczasem, kolejna sprawa to to, jak „Ostatni Jedi” rozlicza się z Lukiem Skywalkerem, legendarną postacią, której ostateczne poświęcenie jest niejako wymuszone scenariuszem, a nie wynika bezpośrednio z łańcucha przyczynowo-skutkowego i jest tym bardziej frustrujące, że na powrót Luke'a czekaliśmy najdłużej.

Mając na względzie problemy scenariusza, trzeba przyznać, że Johnson reżyseruje „Ostatniego Jedi” świetnie. Film wygląda pięknie, montaż zjawiskowo zacieśnia ostatni akt, który co rusz przesuwa widownię na skraj siedzenia. Mark Hamill powraca jako Luke Skywalker i gra swojego bohatera lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Adam Driver raz jeszcze błyszczy jako Kylo Ren, a Oscar Isaac otrzymuje nieco więcej uwagi w roli Poego Damerona. Co więcej, jest tu też kilka najlepszych scen Sagi – jedną z nich jest sekwencja, w której Luke objaśnia Rey naturę Mocy. Drugą – emocjonalna wymiana Yody i Luke'a, eksponująca główną myśl filmu. Mimo problemów z przeciętnymi wątkami pobocznymi i postaciami drugiego planu, „Ostatni Jedi” działa dobrze jako indywidualny film i w ten sposób postrzegam go umieszczając go na szóstym miejscu w rankingu. Fabuła jest tu bardziej skoncentrowana i ukierunkowana niż w „Ataku klonów” i „Mrocznym widmie”, aktorstwo stoi na dalece wyższym poziomie, a reżyseria pokusza się o znacznie bardziej wysmakowane zabiegi. Ostatecznie pamiętać jednak trzeba, że „Ostatni Jedi” w żadnym razie odosobnionym filmem nie jest i nie funkcjonuje poprawnie, jako narracyjne centrum nowej trylogii – stąd jego niska, w ujęciu rankingu, pozycja.

5. „Część III: Zemsta Sithów”

star-wars-revenge-sith-hero_0.jpg

To ta część prequeli, w której poprawie uległo w zasadzie niemal wszystko. Nagle, jako widzowie, współdzielimy to, co czuje do siebie para tragicznych kochanków, Hayden zaczyna wyrażać prawdziwe emocje, a w dialogach trochę rzadziej odnajdują się rodzyny rodem z „Ataku klonów”. Ewan McGregor tymczasem oddaje widzom najlepszego Obi-Wana Kenobiego w historii. „Zemsta Sithów” zalicza też jeden z najlepszych wstępów cyklu. Gdy żółte napisy raz jeszcze rozpływają się w przestrzeni kosmicznej, bitwa nad Coruscant, oprawiona jak zawsze w genialną ścieżkę dźwiękową Johna Williamsa, wybrzmiewa koncertem eksplozji i chaosu, przez który przedzierają się dwa myśliwce. Lucas nie traci czasu, wrzuca widownię wprost w centrum akcji, a jest to akcja z najwyższej gwiezdnowojennej półki.

Później jest zresztą nie gorzej – w senackich kuluarach Padme dzieli z Anakinem bodaj najbardziej wyrazistą scenę, jaką mieli okazję wspótworzyć Christensen i Portman. „Zemsta Sithów” znajduje wiele dobrych sposobów, by zapowiedzieć upadek młodego Skywalkera. Najlepszym jest oczywiście kameralna scena w operze – to tutaj kanclerz Palpatine zasiewa zwątpienie w sercu Anakina, a Lucas filmuje ją z rzadką dla siebie subtelnością. W jeszcze innej, nieco nawet hipnotycznej sekwencji Lucas stawia na pokazanie bezradności bohaterów wyłącznie za pomocą tęsknych spojrzeń należących do ludzi, którzy wiedzą, że ich los jest nieuniknony. Gdyby tylko reżyser poprzestał na takim opowiadaniu, to „Zemsta Sithów” mogłaby się znaleźć na znacznie wyższej pozycji tego zestawienia. Problemy zaczynają się, gdy Anakin w końcu staje się Darthem Vaderem, a pacing opowieści rozmija się z fabułą. Do dziś nie mogę znieść sceny, w której Anakin wmaszerowuje do świątyni Jedi i morduje młodych uczniów – nie przez samą koncepcję takiej zbrodni, a nienaturalny zwrot fabularny, który nakazuje mi wierzyć, że w ciągu paru minut filmu postać, która przez trzy filmy stała po Jasnej Stronie Mocy, a przynajmniej na jej marginesie błędu,  jest w stanie ni z gruchy, ni z pietruchy wykończyć dwa tuziny siedmiolatków. Niestety, im dalej w „Zemstę Sithów”, tym gorzej. Finalny pojedynek na Mustafar zaczyna się interesująco, bo jest podparty konfliktem dwóch świeżo skontrastowanych postaci, ale Lucas przeszarżowuje z wizualnym rozpasaniem i walka ciągnie się w nieskończoność. Pod koniec, Ani i Obi zachowują się mniej jak wprawieni rycerze Jedi, a bliżej im do akrobatów z kosmicznego cyrku, którzy po występie pokłonią się i polecą dyndać na łańcuchach na innej planecie.

A jednak, najczęściej „Zemsta Sithów" radzi sobie z przekuwaniem słabostek poprzednich epizodów w naprawdę solidne „Gwiezdne wojny". Nie ma najmniejszych wątpliwości, że ostatni epizod prequeli uratował trylogię przed przeciętnością, a zarazem wzbogacił mitologię o kolejne, cenne elementy – nowe światy, nowe scenografie i nowe postacie organicznie przedłużające owo niewyczerpane uniwersum. Nie wspominając o tym, że z ramienia „Zemsty Sithów" powstały kolejne znakomite historie, na czele z „Labiryntem zła", mistrzowsko napisanym książkowym prequelem autorstwa Jamesa Luceno. 

Droga do „Skywalker. Odrodzenie” #2: Ranking epizodów „Star Wars” cz. 2

źródło: zdj. Lucasfilm