
W zeszły piątek, czyli 30 czerwca, do repertuaru polskich kin zawitała produkcja „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” z Harrisonem Fordem, Phoebe Waller-Bridge oraz Madsem Mikkelsenem w rolach głównych. Steven Spielberg pozostał na pokładzie jako jeden z producentów cyklu, ale ster oddał twórcy „Spaceru po linie” – Jamesowi Mangoldowi. Czy nieprzychylne recenzje po premierze na Festiwalu Filmowym w Cannes okazały się zbyt surowe? Czy kolejna historia o najsłynniejszym, filmowym archeologu pozwoli zapomnieć o porażce w „Królestwie Kryształowej Czaszki”? Wszystkich miłośników przygód Indy’ego – i nie tylko ich – zapraszam do lektury poniższej recenzji!
Dr Henry Walton Jones Jr. to postać, która bez wątpienia na stałe zapisała się złotymi zgłoskami w historii popkultury. Niepokorny archeolog ze swoim biczem i fedorą to nie tylko główny bohater filmowego cyklu, ale również seriali telewizyjnych, książek oraz gier komputerowych. Archetypiczne, męskie cechy tej postaci powodowały, że kobieca część widowni była wpatrzona w srebrny ekran niczym studentki na wykładach młodego dra Jonesa, a chłopcy i mężczyźni projektowali siebie na protagonistę, wychodzącego obronną ręką z najtrudniejszych opresji. Tytułem „Poszukiwacze zaginionej Arki” Steven Spielberg nie tylko kształtował zjawisko Kina Nowej Przygody, ale doprowadzał je wręcz do perfekcji. Teraz, po czterdziestu dwóch latach i czterech filmach kinowych, produkcja „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” w reżyserii Jamesa Mangolda ma być oficjalnym zwieńczeniem szlachetnej serii. Choć świątynia ku czci kultowego bohatera nie została zgładzona to można odetchnąć z ulgą, że jest to jego prawdziwa ostatnia krucjata – Indy idzie na zasłużoną emeryturę.
Tytułowym artefaktem przeznaczenia jest tarcza Archimedesa – antyczny wynalazek, będący w stanie zmienić bieg historii. Na jego trop Indiana (niezastąpiony Harrison Ford) i jego przyjaciel, Basil Shaw (Toby Jones), wpadają u kresu II wojny światowej. Otwierająca scena osadzona w 1945 roku jest dowodem upiornego postępu technologii de-agingu aktorów. Mimo iż akcja rozgrywająca się na dachu rozpędzonego pociągu jest owiana mrokiem starającym się ukryć niedoskonałości CGI, to efekt i tak jest dość imponujący. Cyfrowo odmłodzony Ford, dzięki wykorzystaniu ujęć ze starych filmów Spielberga i George’a Lucasa, może jest jeszcze daleki od doskonałości, ale na pewno nie przypomina wytworów z doliny niesamowitości rodem z filmów „Strażnicy Galaktyki vol. 2” lub „Łotr 1. Gwiezdne wojny – historie”. Złudzenie widoczne na ekranie w połączeniu ze świadomością o sztucznej inteligencji „zatrudnianej” do pisania scenariuszy pozwala wierzyć, iż Skynet jest już bliski przejęcia kontroli, a ludzkość jest w wielkich tarapatach.
Sprawdź też: Indiana Jones pokonany. Film z Harrisonem Fordem przypieczętował WIELKĄ klapę.
Po sekwencji rozpoczynającej obraz Mangolda przenosimy się do roku 1969 – amerykańscy astronauci właśnie wrócili ze szczęśliwego lądowania na Księżycu, a dr Jones topi swoje rozczarowania i smutki życia osobistego w alkoholu. Choć prowadzony przez niego wykład na uczelni nie budzi wśród studentów tak wielkiego zainteresowania jak niegdyś, to scena ta udowadnia, że osiemdziesięcioletni Ford ma wciąż wystarczająco dużo wigoru i ikry, by przedstawić naturalnie swojego bohatera nie tylko jako poszukiwacza przygód, ale przede wszystkim – pasjonata nauki. Wtedy też spotyka swoją chrześniaczkę, a zarazem córkę znanego z prologu Basila, czyli Helenę Shaw (Phoebe Waller-Bridge). Jej zainteresowanie tarczą Archimedesa oraz niejasne motywacje, stojące za chęcią odnalezienia tego artefaktu, wplątują Indianę w ciąg wydarzeń imitujących emocje rodem z Kina Nowej Przygody nowego stulecia.
Wiek jest nieubłagany… Jest to gorzkie stwierdzenie, ale prawdziwą gorycz upływającego czasu odczuwają bohaterowie kina akcji. Harrison Ford TO Indiana Jones. Kropka. Zawsze nim był i na zawsze pozostanie. Specjaliści od montażu i efektów dźwiękowych robią wszystko, co w ich mocy, by ukryć zmęczenie w dynamicznych scenach, a jego ciosy mogły wybrzmieć z odpowiednią intensywnością. Żwawa narracja nie pozwala na poczucie obcowania z geriatryczną rozrywką, choć niejednokrotnie można odnieść wrażenie, że Indy w jesieni życia krzyknie do chrześniaczki zawołaniem nieodżałowanego Ryszarda Kotysa w kierunku swojej serialowej żony. Aktorsko jednak, to spokojne sceny dialogowe wypadają z nim najlepiej – utarczki słowne, rozwiązywanie kolejnych łamigłówek historii lub ujęcia kontemplacji nad straconymi bliskimi to świadectwo talentu Forda i potwierdzenie gruntownej znajomości charakteru odgrywanej postaci.
Hollywood udowadnia natomiast, że wciąż nie ma pojęcia jak wykorzystać bezkresny talent Madsa Mikkelsena. Duńczyk w roli dra Vollera, czyli zapatrzonego w przeszłość z obsesyjną ambicją antagonisty, rzecz jasna, jest bezbłędny, ale nie jest to wystarczająco rozbudowana postać, by w pełni eksploatować możliwości tego artysty. Najwyraźniej wyłącznie kino europejskie daje mu szansę na aktorskie tour de force, którego doświadczamy w „Jabłkach Adama”, „Polowaniu” czy „Na rauszu”. Wśród nowych twarzy w serii o awanturniczym archeologu, prócz Boyda Holbrooka, należy wyróżnić przede wszystkim fantastyczną Phoebe Waller-Bridge. Aktorka porusza się na ekranie z niesamowitą swobodą, bawiąc się nie tylko emocjami publiczności, ale również możliwościami, jakie ofiarował jej scenariusz. Helena Shaw jest jednocześnie charyzmatyczna, energiczna, ale potrafi wywoływać mieszane emocje przez swoją zbytnią pewność siebie oraz wątpliwe moralne intencje. Tak skonstruowana postać okazała się idealnym kompanem dla Indy’ego, tworząc doskonałą przeciwwagę jego przekonań i wartości, a także reorganizując swoją piramidę potrzeb dzięki przeżywanym przygodom. Takich bohaterek w letnich blockbusterach trzeba nam więcej!
James Mangold to solidny rzemieślnik, który z różnymi skutkami flirtował z kinem akcji – czy to w postaci żenującej komedii („Wybuchowa para”), oryginalnego kina superbohaterskiego („Logan: Wolverine”) lub doskonale zmontowanego dramatu sportowego („Le Mans ’66”). Niezależnie od swojej kondycji twórczej – reżyser ten odrabia lekcje, a znamiona nauk z poprzednich produkcji są widoczne gołym okiem w „Artefakcie przeznaczenia”. Chociaż Mangold nie we wszystkich scenach potrafi przywołać czar spielbergowskich historii z lat 80., to należy przyznać, że umiejętnie łączy ze sobą campowe motywy z awanturniczym kinem przygodowym. Grzeczności tytułu dodaje z pewnością brak elementów horroru, które z mniejszą lub większą intensywnością były obecne w każdej odsłonie cyklu, nadając jego częściom charakterystyczny sznyt.
Sprawdź też: Tom Cruise i kino akcji, czyli DUET IDEALNY. Recenzujemy nowe „Mission: Impossible”.
„Indiana Jones i artefakt przeznaczenia” to film, któremu brakuje lekkości i fascynacji odkrywania nowych tajemnic. Absurdalne atrakcje sensacyjne, wymagające zawieszenia niewiary na suficie sali kinowej, nie stanowią harmonijnej całości; ciągu przyczynowo-skutkowego nadającego naturalny rytm historii. Narracyjna werwa Mangolda próbuje maskować ilość fabularnych wytrychów, scenariuszowych niedorzeczności lub dialogowych potknięć – nie zawsze to się udaje; nie zawsze inscenizacja pozwala przykryć fundament opowieści, ale podróże z drem Jonesem potrafią wynagrodzić dużo. To film miejscami nierówny, któremu szkodzi metraż oraz ciężar dziedzictwa kulturowego, jednakże bohater został potraktowany z szacunkiem i czułością, pozwalając mu odpocząć po wszystkich szalonych wojażach. Czy widz mógłby oczekiwać więcej? Oczywiście, ponieważ „Artefakt przeznaczenia”, mimo iż bardzo się stara, to nie jest w stanie użyć tarczy Archimedesa, by przenieść się w okres świetności swojej filmowej serii. Są tytuły, które na zawsze pozostaną symbolem swoich czasów i te, o których czas zapomni.
Ocena filmu „Indiana Jones i artefakt przeznaczenia”: 3+/6
zdj. Lucasfilm