W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś będzie to kolejny tytuł o wysoce wątpliwej reputacji. Kinowy debiut Pameli Anderson – „Żyleta” z 1996 roku.
Jakiś czas temu obejrzałem całkiem niezły serial „Pam & Tommy”, a ostatnio także dokument o Pameli Anderson na Netfliksie. Jedno i drugie przypomniało mi o tym zakurzonym już relikcie minionej epoki, który to po raz pierwszy oglądałem jeszcze jako nastolatek. Stwierdziwszy, że nada się w sam raz do naszego cyklu, wyszukałem DVD na półce i zafundowałem sobie pierwszy od ośmiu lat powtórkowy seans.
Jak już wspominałem przy okazji artykułu poświęconego „Showgirls”, bywa tak, że po obejrzeniu jakiegoś zmiażdżonego przez krytyków filmu zastanawiamy się, o co tak naprawdę tym ludziom chodzi – w końcu nie było aż tak źle, jak się spodziewaliśmy. Niejednokrotnie porażka filmów wynika, przynajmniej po części z czynników zewnętrznych i choć dobry film teoretycznie powinien się obronić mimo wszystko, to produkcja z kategorii „średnio-taka sobie” już niekoniecznie. Podobnie jak „Showgirls”, któremu najwyraźniej oberwało się za „niegrzeczne treści”, również i w przypadku kinowego debiutu Pameli Anderson można mieć wątpliwości, czy nie zmieszano go z błotem nieco bardziej niż rzeczywiście na to zasługiwał. Gwiazdka Playboya i „Słonecznego patrolu” miała wcześniej na koncie kilka produkcji telewizyjnych, w których to z reguły pojawiały się obowiązkowe sceny rozbierane (bycie symbolem seksu zobowiązuje), a kiedy doczekała się wreszcie swego kinowego debiutu, zgrało się to w czasie z niefortunną sytuacją ze skradzioną (i upublicznioną) domową sekstaśmą, na której uwieczniono jej miłosne igraszki z Tommym Lee. Można się domyślać, że taki obrót spraw z jednej strony mógł co prawda nieco podkręcić zainteresowanie filmem, z drugiej zaś – również i chęć zmieszania z błotem „niegrzecznej” celebrytki. Kompletna porażka kasowa, recenzje równające film z ziemią i nominacja do złotej maliny – wymarzony debiut na wielkim ekranie to z pewnością nie był. Zamiast rozkręcić karierę aktorską Pameli, film dosłownie podciął jej skrzydła. Czy zasłużenie?

Spróbujmy spojrzeć na tę produkcję w oderwaniu od kontekstu wydarzeń, które towarzyszyły premierze. „Żyleta” była adaptacją serii komiksowej „Barb Wire”, której akcja rozgrywała się w alternatywnej, dystopijnej rzeczywistości (w filmie zamieniona na niedaleką przyszłość, która obecnie jest już niezbyt odległą przeszłością). Tytułowa bohaterka, Barbara Kopetski, znana lepiej jako Barb Wire, była właścicielką baru „Hammerhead”, a jednocześnie łowczynią nagród, podejmującą się różnorakich zadań za odpowiednio wysoką opłatą (i niebojącą się przy tym wykorzystywać swoich atutów). Świat, który widzimy w filmie, to państwo policyjne, kontrolowane przez rządzący silną ręką dyrektoriat, któremu próbuje się przeciwstawiać ruch oporu. Ledwie wspomniany motyw tajemniczego wirusa i lekarstwa na niego służy za pretekst rozkręcenia wątku poszukiwanej przez władze doktor Coriny Devonshire (Victoria Rowell), której droga skrzyżuje się, a jakże, z drogą Barb.
Wciąż pamiętam, jak to w którejś telewizyjnej gazetce z lat 90. film ten określono czymś w rodzaju żeńskiej wersji terminatora. Równie dobrze pamiętam, jak te brednie rozminęły się z rzeczywistością przy okazji pierwszego seansu. No ale wtedy zwracało się uwagę przede wszystkim na parę kluczowych argumentów, którymi film dysponował, a inne braki się wybaczało. Tak czy inaczej, miało tu jednak miejsce pewne rozczarowanie, bo ani żaden z tego terminator, ani nawet jako film akcji nie całkiem się sprawdził.
Już na samym starcie oglądamy scenę, w której Pamela pokazuje to, co ma ciekawego do pokazania (nie będąc fanem silikonowych „upgrade'ów” ubolewam w tym momencie nad tym, jaką krzywdę wyrządziła sobie operacjami), skoro widz na to właśnie liczy, to po co miałby się niepotrzebnie niecierpliwić? A kiedy już ten obowiązkowy punkt programu mamy z głowy, przechodzimy do zadania – Barb ratuje porwaną córkę zleceniodawcy, który próbuje się targować. Ostatecznie wróci do domu na piechotę, gdy jego wóz zostanie wykorzystany do uregulowania należności. Następnie poznajemy miejscówkę, którą to nasza bohaterka kieruje, jej wiernego pomocnika (Udo Kier) oraz niewidomego brata (Jack Noseworthy aka gostek z teledysku „Always” Bon Jovi). W międzyczasie startuje także wspomniany wcześniej, kluczowy dla całej fabuły wątek ukrywającej się przed władzami Cory D. Żeby było ciekawiej, zaczyna się od przesłuchania z pomocą elektrycznych tortur i w końcu egzekucji roznegliżowanej delikwentki... „edgy 90s”, no nie?

Na arenie wydarzeń pojawiają się także policjant o znajomo brzmiącym nazwisku – Willis (w tej roli Xander Berkeley znany jako przybrany ojciec Johna Connora w „Terminatorze 2”), którego nastawienie do bohaterki jest dość niejednoznaczne, oraz niejaki pułkownik Pryzer (Steve Railsback), szef futurystycznego gestapo, który pełni tu funkcję głównego (i jednoznacznego) łotra. Im dalej w las, tym bardziej przedstawiona w filmie fabuła, podobnie jak w przypadku omawianego ostatnio „Odległego lądu” podejrzanie przypomina klasykę, w tym wypadku „Casablankę”. Jest sobie właściciel baru (tu właścicielka), który stara się zachować neutralność względem toczącego się konfliktu. Udaje się to tylko do czasu, gdy pojawia się dawna miłość z prośbą o pomoc w załatwieniu przepustki do wolności dla kogoś, kto zajął w jej życiu miejsce naszego protagonisty. Z tym że oczywiście Humphrey Bogart nie paradował w ciasnym gorsecie, a Temuera Morrison jakoś nieszczególnie przekonuje w roli, którą oryginalnie odgrywała Ingrid Bergman. Mamy tu co prawda rok 2017, ale wygląda on zupełnie jak lata 90. w komplecie z typową dla nich muzyką (szczególnie w scenach w klubie Hammerhead). Co jest jednak najważniejsze – tego się wcale tak źle nie ogląda. Nie będąc miłośnikiem Bogarta i „Casablanki” nie miałem poczucia obcowania z tworem w pewien sposób „świętokradczym”, a fabuła ani nie męczyła, ani nie przynudzała. Tempo było w sumie niezłe, trafiła się nawet jedna przyzwoita scena akcji, a sama Pamela… cóż, powiedzmy, że robiła, co mogła. Warto w tym miejscu wspomnieć, że od początku podchodziła do roli bardzo entuzjastycznie, uważając, że jest dla niej stworzona (i to by się akurat zgadzało) i nawet (nie chcąc tracić dodatkowego czasu na charakteryzację) zrobiła sobie tatuaż z drutem kolczastym, który zachowała przez kolejne 20 lat.

Niestety, w momencie gdy docieramy do trzeciego aktu, zaczynają się poważniejsze zgrzyty. W pewnym momencie nasza bohaterka podejmuje jedyną słuszną decyzję co do drogi, jaką należy obrać, po czym zaczyna się zbroić na okazję finałowej rozgrywki jak Arnie w „Commando”. I kiedy widz już zaciera rączki, oczekując konkretnej rozwałki, następuje srogie rozczarowanie. Nie dość, że Barb tak szybko jak cały arsenał zebrała, zostaje go pozbawiona, to jeszcze większą część finału spędza na siedzeniu motocykla w zakrywającym twarz kasku z ciemną szybą, co każe wątpić, czy aktorka w ogóle brała udział w kręceniu tych scen. Następnie dochodzi do konfrontacji z Pryzerem, który nie wiedzieć czemu przeistacza się na tę okazję w maniakalnego operatora wózka widłowego. Nie ma to raczej wiele wspólnego z jego dotychczasowym wizerunkiem, przez co jest dość zaskakujące, ale widać scenarzysta niczego lepszego nie wymyślił. Co tu dużo gadać, podobnie jak w przypadku filmów takich jak „Sędzia Dredd” czy „Odległy ląd”, finał stanowi zdecydowanie najsłabszą część całości, która się w tym momencie zwyczajnie wykoleja, pozostawiając widza ze zniesmaczoną miną. A kiepskie zakończenie zwykle odpowiednio rzutuje na ocenę.
Gdyby jednak udało się tego potknięcia uniknąć, serwując w trzecim akcie konkretną, wybuchową akcję, zapewne byłbym skłonny utrzymywać, że „Żyleta” wcale nie była taka zła, jak się zwykle mówi... Prawdę mówiąc, jestem skłonny przychylać się ku tej tezie nawet z takim, a nie innym zakończeniem. No ale to kwestia podejścia. Skoro po latach świetnie się bawiłem na „Street Fighterze” z JCVD, to w sumie czemu nie tutaj? Trudno zaprzeczyć, że w przypadku obu tych filmów (czy też wspomnianego „Dredda” ze Stallone’em), sporą rolę odgrywa sentyment do czasów, gdy się je oglądało po raz pierwszy, ale w końcu tytuł naszego cyklu do czegoś zobowiązuje, prawda? W dodatku mam też wrażenie, że tego typu film w dzisiejszych pokręconych czasach nie miałby nawet szans powstać (niektórzy pewnie powiedzą, że to dobrze), za co, ma się rozumieć, ma u mnie już na starcie kilka dodatkowych punktów. W sumie to obejrzałbym sequel, na którego powstanie oczywiście nie było najmniejszych szans.
Film ukazał się z polską wersją językową na VHS (czytał Mirosław Utta), a potem także na DVD i Blu-ray (polska wersja dostępna w wielu zagranicznych wydaniach) i jest to jeden z nielicznych przypadków, gdy po przyjrzeniu się porównaniom z premedytacją postawiłem na DVD. Czy wygląda lepiej, to pewnie sprawa sporna i kwestia oczekiwań, tak czy inaczej na obrzydliwie przefiltrowany obraz z Blu-raya zwyczajnie nie mogłem patrzeć.
Zdj. Polygram