NOSTALGICZNA NIEDZIELA #157: „Wyspa piratów” (1995)

Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam  produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś sięgamy po awanturnicze kino kostiumowe i przypominamy jedna z największych klap finansowych w dziejach kina – „Wyspę piratów” z Geeną Davis w roli głównej.

Tematyka piracka była mi bliska od czasów dzieciństwa, wspominałem już o tym przy okazji artykułu poświęconego „Karmazynowemu piratowi”. Nieczęsto nadarzała się jednak okazja trafić na tytuły o tej tematyce. Po latach wróciłem do pirackiej tematyki za sprawą, a jakże, „Piratów z Karaibów”, do których nie przekonałem się jednak od razu. Choć cenię sobie przygody Jacka Sparrowa (oprócz części czwartej – nuda straszliwa) i nie ma takich wakacji nad morzem, na których bym od kogoś nie usłyszał, że go przypominam, to jednak zawsze uważałem, że piratom fantastyka do niczego potrzebna nie jest. Owszem, przeklęte załogi i potwory morskie mogą być fajne, ale kiedy się takie motywy wałkuje do upadłego – jak to ma w zwyczaju czynić najsłynniejsza obecnie piracka seria filmowa – w pewnym momencie można mieć zwyczajnie dość. I pewnie dlatego moim ulubionym ekranowym wcieleniem piratów jest od kilku ładnych lat znakomity serial „Black Sails” (którego polski tytuł to po prostu „Piraci”). Ale że jest to rzecz jeszcze stosunkowo świeża (ostatni sezon miał premierę zaledwie sześć lat temu), to jeszcze zdecydowanie za wcześnie by go wrzucać pod szyld Nostalgicznej Niedzieli (może kiedyś). Dlatego też dziś w rozkładzie jazdy gości inna pozycja spełniająca kryterium „piraci bez fantastyki”. Do „Wyspy piratów” wróciłem w tym miesiącu ćwierć wieku po pierwszym i ostatnim jak dotąd seansie i w sumie nie byłem do końca pewny czego się spodziewać. Ale o tym za chwilę. 

„Wyspa piratów” (1995)

W 1993 roku znany z takich filmów jak „Szklana pułapka 2” oraz „Na krawędzi” reżyser Renny Harlin, poślubił aktorkę Geenę Davis („Sok z żuka”, „Thelma & Louise). Wkrótce potem, próbując umożliwić jej rozszerzenie wachlarza ról, w jakich zazwyczaj była obsadzana, zaproponował włodarzom wytwórni Carolco realizację przygodowego filmu o piratach, w którym Davis miałaby się wcielić w główną bohaterkę. Pomysł się spodobał, a że wytwórnia znajdowała się wówczas w kiepskiej sytuacji finansowej, by wyłożyć odpowiednią sumkę na produkcję, anulowała inny wysokobudżetowy projekt. I właśnie dlatego nie zobaczyliśmy planowanej „Krucjaty z Arnoldem Schwarzeneggerem. Oj, Renny, aleś narobił…  Z drugiej strony, trzeba faceta zrozumieć, kto by przepuścił okazję realizacji pirackiego widowiska z własną żoną w roli głównej? W głównej roli męskiej pojawić się miał Michael Douglas, który postawił jednak warunek – jego występ musiał być równie rozbudowany co rola Davis, tymczasem okazało się, że taki nie będzie, wiec aktor zrezygnował. W efekcie zrezygnować chciała także i Davis (widać bardzo chciała wystąpić u boku Michaela…), powstrzymały ją jednak warunki podpisanego już kontraktu. Na długiej liście potencjalnych zastępców figurowali Tom Cruise, Keanu Reeves, Liam Neeson, Daniel Day Lewis czy Russel Crowe, wszyscy jednak odmówili. Ostatecznie w miejsce Douglasa wskoczył tańszy zamiennik, który miał akurat pewne doświadczenie w szermierce – Matthew Modine. Skupiony na problemach z castingiem reżyser zostawił inne obowiązki swym współpracownikom, skutkiem czego nie był potem zadowolony tak ze scenariusza jak i z przygotowanych do filmu planów. Konieczne okazały się kosztowne poprawki, a i tak już wysoki budżet rósł i rósł wraz z kolejnymi opóźnieniami (reżyser dołożył milion dolarów z własnej kieszeni, gdy studio nie miało już skąd brać pieniędzy). Kiedy poirytowany komplikacjami Harlin zwolnił operatora kamery, około dwudziestu innych osób zrezygnowało w ramach protestu. Inny kamerzysta, Oliver Wood, spadł z wysięgnika do zbiornika z wodą, łamiąc nogę i również musiał zostać zastąpiony. Aktorzy również nie mieli łatwo, bowiem reżyser oczekiwał, że sami będą wykonywać większość ryzykownych akcji i nie odpuszczał nawet własnej żonie, która dorobiła się w trakcie zdjęć pokaźnej kolekcji siniaków i omal nie wpadła pod jadący powóz. Z kolei Matthew Modine oberwał w głowę spadającą beczką.

„Wyspa piratów” (1995)

Ostatecznie budżet dobił w okolice 100 milionów dolarów, w tej sytuacji wynik z amerykańskich kin oscylujący w okolicach zaledwie 10 milionów musiał zaboleć. „Pewny hit” (jak zapewniano zagranicznych dystrybutorów), okazał się jedną z najbardziej spektakularnych porażek kasowych w dziejach kina i zamiast uratować będącą na skraju bankructwa wytwórnię, okazał się przysłowiowym gwoździem do jej trumny. Również recenzje nie wyglądały zbyt korzystnie – zarzucano filmowi brak uroku, który winien cechować kino awanturnicze, czy też brak chemii między dwójką głównych aktorów. Dostało się Davis, która miał nie być dość przekonująca jako herszt piratów. Kasowa porażka na kilka ładnych lat pogrzebała też jakiekolwiek szanse na odrodzenia gatunku i kino pirackie trafiło do lamusa, z którego wyciągnąć je miał dopiero pewien dobrze wszystkim znany ekscentryczny kapitan. Co więcej, porażka „Wyspy piratów” miała się także odbić negatywnie na chęciach producentów do dawania zielonego światła wysokobudżetowym filmom z kobietami w roli głównej, nie mówiąc już o tym, że kariery samej Davis, jak i jej męża również podupadły (zrobili jeszcze wspólnie „Długi pocałunek na dobranoc”, który finansowo poradził sobie lepiej, ale również bez szału).  Po latach Harlin wspominał, że na porażkę filmu złożyło się wiele czynników – w tym problemy z promocją, która w sytuacji, gdy wytwórnia i dystrybutorzy użerali się z problemami finansowymi, nie była należycie rozkręcona. Matthew Modine wspominał, że reżyser filmował wszystko z trzech kamer, co dodatkowo podnosiło koszty (szczególnie w czasach gdy filmy kręciło się na taśmie), a spore środki szły na… zapasy soku dowożone regularnie na Maltę, gdzie trwały zdjęcia do filmu. 

Nie brzmi to wszystko dobrze, prawda? Sięgając po film, miałem jednak w pamięci nie tylko wyżej przytoczone fakty, ale i kilka zasłyszanych tu i ówdzie opinii ludzi, których zdanie znaczy dla mnie nieco więcej niż cyferki na jednej takiej „pomidorowej” stronie (40% gdyby kogoś to interesowało), zasiadając do rodzinnego seansu, byłem więc dobrej myśli i, co tu dużo gadać, nie zawiodłem się.

Fabuła filmu to jedna wielka piracka klasyka – mamy trzy części mapy pokazującej drogę do pirackiego skarbu ukrytego na wyspie (wiadomo, gdzieżby indziej). Każda część znajduje się w ręku (ewentualnie na głowie) jednego z trzech piratów. Jeden z nich jest ojcem naszej bohaterki, niejakiej Morgan Adams, ale ginie z ręki swego wrednego kompana Dawga Browna (w tej roli Frank Langella). Morgan otrzymuje od ojca mapę, ale potrzebuje kogoś, kto odczyta zapisane na niej wskazówki. Tym sposobem do jej załogi dołącza złodziejaszek William Shaw (Modine). Razem wyruszają po pozostałe części mapy, a potem oczywiście gwóźdź do trumny... gwóźdź programu ma się rozumieć, czyli piracki skarb. Po drodze mamy pościgi, bijatyki, strzelaniny, zwisanie na linie nad przepaścią,  bieganie po egzotycznej wyspie, a na finał, jak na pirackie kino przystało, solidną (i to tak dość) bitwę morską. Jednym słowem – widać, na co poszła ta cała kasa. Nadmienię w tym miejscu, że nie wiem, o co chodziło krytykom czepiającym się Davis, czy braku chemii. Może Modine to nie Johnny Depp czy Burt Lancaster, ale daje radę i łotrzykowskiego uroku wcale mu nie brak. Pierwsze skrzypce gra jednak Davis, a rolę, którą się po seansie pamięta zalicza z pewnością Langella, który świetnie się sprawdził jako ekranowy łotr. Nic więc dziwnego, że aktor uważa Dawga Browna za jedną ze swych ulubionych kreacji (obok Richarda Nixona i Szkieletora we „Władcach wszechświata”). Film wizualnie wypada bardzo dobrze (prócz paru ujęć w finałowej bitwie, gdy bohaterka spada z dużej wysokości – te wyglądały fatalnie). Dwie godziny wyładowane są akcją po brzegi, przyprawione rozsądną ilością humoru i nie ma tu praktycznie ani chwili na nudę. W dodatku w tle przygrywa naprawdę dobra i wpisująca się w klimat muzyka skomponowana przez Johna Debneya. Jednym słowem – dobra rozrywka w mocno klasycznym stylu. Zdecydowanie warto znać. 

W Polsce „Wyspa piratów” ukazała się na DVD (wydanie od Vision w serii QDVD) z napisami i polskim lektorem. Wydań Blu-ray z polską wersją językową brak. Zainteresowani dołączeniem filmu do swej kolekcji powinni zwrócić uwagę na tegoroczne wydanie z odrestaurowanym obrazem, choć ci, którym nie w smak „zielenina” często serwowana we współczesnych remasterach, będą się tu pewnie krzywić z obrzydzenia. Fakt faktem, niebo jest tu trochę zbyt zielone, ale takie rzeczy od biedy można naprawić.

Wyspa piratów wydanie 4K UHD

Zdj. Carolco / MGM