
W Nostalgicznej Niedzieli przybliżamy Wam produkcje kinowe i telewizyjne z ubiegłych dekad. Dziś raz jeszcze okolice przełomu tysiącleci i raz jeszcze film spod ręki Michaela Baya – „Armageddon”.
Pierwszy seans „Armageddonu” pamiętam, jakby to było wczoraj. Odbył się on w dość nietypowych okolicznościach, bo… w szkolnej klasie i to przez kilka kolejnych godzin lekcyjnych, zmieniając po drodze sale i magnetowidy, na których puszczaliśmy przyniesioną przez kolegę kasetę (nie pamiętam już, z jakiej to okazji nie było w tym dniu normalnych lekcji). Jako że film dość długi to czasu zabrakło i ostatecznie pożyczyłem tę kasetę, by ostatnie 15 minut obejrzeć już w domu (okazało się jednak, że mój magnetowid się z kasetą wyjątkowo nie lubił, więc na dobrą sprawę mało co było widać). Warunki więc nieszczególnie sprzyjające, a mimo to bawiłem się świetnie.
Spójrzmy jednak prawdzie w oczy – „Armageddon” to film absurdalnie wręcz durnowaty. Cały zamysł fabuły, w którym to grupa specjalistów od odwiertów w morskim dnie z Bruce’em Willisem na czele zostaje wysłana w kosmos, celem wywiercenia dziury w zagrażającej istnieniu ludzkości asteroidzie na papierze brzmi jak kiepski żart. I jeśli w trakcie seansu będziemy się zbyt często zastanawiać nad tym, co widzimy na ekranie i próbować doszukać się w tym wszystkim sensu, może być to dla nas dość frustrujące doświadczenie. Bo kto przy zdrowych zmysłach wpadł na pomysł, żeby wahadłowiec wylądował na najeżonej ostrymi skałami powierzchni asteroidy? I jeszcze z niej potem jakimś cudem wystartował (tego filmowcy już nawet nie próbują pokazać, przezornie prezentując nam w tym kluczowym momencie tylko i wyłącznie wnętrze pojazdu). O wszystkich mniejszych i większych bzdurach, jakie serwuje nam tu Michael Bay do spółki ze scenarzystami Jonathanem Hensleighem i J.J. Abramsem można by napisać obszerny artykuł, stanowiący zresztą całkiem interesującą lekturę. Ile by jednak w nim bzdur nie wypunktować, nie zmieni to jednego istotnego faktu. „Armageddon” za każdym razem ogląda się świetnie (a widziałem go przynajmniej kilkanaście razy).
Jest to modelowy wręcz przykład blockbustera zrealizowanego w sposób gwarantujący dobrą zabawę i masę emocji... chyba że ktoś jest sceptycznym malkontentem, który lubi się czepiać, albo po prostu nie podchodzi mu styl reżyserii Michaela Baya, czy choćby serwowany przezeń w nieprzyzwoitych ilościach patos. Ale Bay, czego by o nim nie mówić, w kręceniu filmów pełnych akcji i emocji był swego czasu mistrzem. I nie ma dyskusji. Kluczowe pozostaje tu jednak owo „swego czasu”, a czas ten, to ni mniej, ni więcej druga połowa lat 90. kiedy to spod ręki reżysera wyszła „Twierdza” i właśnie „Armageddon”. Sam co prawda lubię kilka jego późniejszych filmów takich jak pierwsze „Transformers”, „Wyspa” czy też „Sztanga i Cash”, ale wyważenie wszystkich kluczowych dla filmu elementów najlepsze miał właśnie w dwóch wcześniej wspomnianych tytułach.
Cofnijmy się teraz w czasie do roku 1997, kiedy to Bruce Joel Rubin rozmawiał z producentami z Disneya o swoim pomyśle na film (który ostatecznie później pojawił się w kinach jako „Dzień zagłady”). Jak twierdzi scenarzysta, wysłuchano go uważnie i podziękowano, by zaraz potem wystartować z konkurencyjnym projektem w zbliżonej tematyce (sytuacja nieco podobna jak kilka lat wcześniej z „Tombstone” i „Wyattem Earperm” Kevina Costnera). A teraz zadajmy sobie pytanie – kto dziś pamięta o „Dniu zagłady”? Owszem, widziałem, może nawet dwa razy, ale czy jest to pozycja, do której chciałbym jeszcze wracać? Czy jest to film, który na stałe wrył mi się w pamięć? Czy jest to w końcu film, z którego piosenkę wybrałem wspólnie z drugą połówką na pierwszy weselny taniec? Ano nic z tych rzeczy. Tymczasem wszystkie wyżej wymienione punkty opisują „Armageddon”.
W roli głównej (do której przez moment Bay rozważał ponoć kandydatury zarówno Seana Connery’ego jak i Arnolda Schwarzeneggera), obsadzono Bruce’a Willisa i jest to w mojej opinii jego druga najbardziej pamiętna filmowa kreacja zaraz po Johnie McClanie. Zdjęcia potrwały od sierpnia 1997 do stycznia 1998 roku w studio Culver w Kalifornii (choć niektóre sceny sfilmowano w miejscach specjalnie udostępnionych do tego celu przez NASA). Budżet wyniósł rekordowe wówczas dla wytwórni Buena Vista 140 mln dolarów. W obsadzie znalazł się szereg mniej lub bardziej znanych twarzy – w córkę odgrywanego przez Willisa Harry’ego Stampera – speca od odwiertów wciela się Liv Tyler (która ponoć dwukrotnie odmawiała, nim w końcu dała się przekonać), w jej chłopaka, a jednocześnie jednego z pracowników Harry’ego, z którym ten ostatni ma ciągle na pieńku – Ben Affleck (dodajmy jednak, że wątek romantyczny, w który zaangazowany jest jego bohater, to późniejszy dodatek do scenariusza wynikający z sukcesu kasowego „Titanica”). Na drugim planie pojawiają się Billy Bob Thornton (którego wątek z kolei zmniejszono, żeby zrobić miejsce dla romansu), Will Patton, Steve Buscemi, Willam Fichtner, Michael Clarke Duncan, Peter Stormare, Jason Isaacs I Keith David. Gdzie nie spojrzeć jakaś znana twarz. Film zgarnął w światowym box office 553 miliony dolarów (dla porównania „Dzień zagłady” zebrał o dwieście milionów mniej). Ludzie walili na „Armageddon” tłumnie, mimo średnich recenzji (obecnie zaledwie 43% na RT – co jest nie tak z tymi krytykami?) i zdaje się, że mało kogo obchodziło, że konkurencyjny film był zdaniem ekspertów zdecydowanie bardziej realistyczny.
W komentarzu na którymś z wydań płytowych Ben Affleck stwierdza, że pewnego razu w trakcie zdjęć zapytał Michaela Baya, czy nie prościej byłoby przeszkolić astronautów w wykonaniu odwiertu niż robić astronautów z facetów od odwiertów – w odpowiedzi otrzymał klasyczne „Shut the f… up”. I w sumie jest to jak najbardziej trafna riposta, bo czepianie się „Armageddonu”, że fabuła nie trzyma się kupy to jak próba udowadniania, że świnie nie potrafią latać. Rzecz to bowiem oczywista, i co ważniejsze, rzecz w tym wypadku całkowicie nieistotna.
Sfilmowany w klasycznym efektownym, podkręconym bayowskim stylu, wzbogacony o genialny soundtrack Trevora Rabina (w którym maczał też palce Hans Zimmer i kilku jego pomagierów), oraz piosenki Aerosmith z nieśmiertelnym „I Don’t Want to Miss a Thing” na czele, Armageddon, bawi, wzrusza (i to jak!) i nie pozwala się nudzić ani przez sekundę – dostajemy tu cały szereg serwowanych z karkołomną wręcz częstotliwością zwrotów akcji, napięcie nie przestaje rosnąć, ogląda się to dosłownie siedząc na krawędzi fotela, do samego końca trzymając kciuki za Bruce’a i jego malowniczą ekipę. I co najważniejsze — jest to przykład filmu nakręconego sprawnie do tego stopnia, że każdą serwowaną w nim niedorzeczność kwituję krótkim „oj tam, oj tam” – a coś takiego, (przynajmniej w tak ekstremalnych przypadkach), nieczęsto mi się zdarza. Tak czy inaczej „Armageddon” pozostaje jednym z tych filmów, do których wracam regularnie od przeszło ćwierć wieku i pewnie wracać będę zawsze. Co tu dużo gadać — I like it a lot!
W Polsce „Armageddon” wydano zarówno na DVD jak i Blu-ray.
Zdj. Touchstone Pictures