Oscary 2022: „Psie pazury” – recenzja filmu. Toksyczna męskość, choroby zakaźne i BDSM, czyli wszystko, co kochamy w westernach

Tegorocznym faworytem w wyścigu o najważniejsze Oscary jest film „Psie pazury” wyreżyserowany przez Jane Campion. Czy produkcja z Benedictem Cumberbatchem w roli głównej faktycznie zasłużyła na najważniejsze wyróżnienia w świecie kina? Zapraszamy do lektury naszej recenzji.

Nowy film Jane Campion jest przypuszczalnie najmocniejszym kandydatem do zebrania czołowych statuetek podczas tegorocznej gali Oscarów. Nowozelandzka reżyserka, która po dziś dzień najlepiej znana jest z nagrodzonego w Cannes „Fortepianu” z 1993 roku, wydaje się być niemal oczywistym wyborem w kilku kluczowych kategoriach. Pogląd ten podyktowany jest niejako trendami, które, ku oburzeniu sporej części kinowych bywalców, zakładają nowe rozdanie kart. Przy stole nie siedzą już tylko biali mężczyźni w średnim wieku z kalifornijską opalenizną i wzorowo przystrzyżonymi brodami; na przestrzeni lat dosiedli się do nich twórcy – oraz twórczynie – z Azji (Hamaguchi, Joon-ho Bong czy Zhao), Meksyku (Cuarón, del Toro) albo mniej oczywistych krajów Europy (Pawlikowski, Lánthimos) i im też zależy na kawałku tortu. Czy ostateczna selekcja przyszłych pupilów Akademii zależy od chłodnej kalkulacji liberalnego poletka Hollywoodu? Do pewnego stopnia, bez wątpienia. Z drugiej strony, czy „Psie pazury” w ogóle zasługują na najważniejsze wyróżnienia? Jak najbardziej.

Dzieło Campion organicznie trafiło do grona wybitnych współczesnych filmów, które zachwycają nie tylko bogactwem środków stylistycznych, ale również polemiką z tradycją kina – w tym przypadku z najważniejszym amerykańskim gatunkiem, westernem oraz jego centralną figurą. Adaptując na duży ekran zapomnianą powieść Thomasa Savage’a z 1967 roku o tym samym tytule, autorka po mistrzowsku podważyła jeden z mitycznych budulców filmu gatunkowego. Campion zrobiła to, jak gdyby bez wysiłku – z pomocą błyskotliwych metafor, zręcznego budowania napięcia i obrazowych kadrów, w których mieści się więcej, niż chciałoby oko. Jej obraz to niekonwencjonalna psychodrama, która pod płaszczykiem kina spod znaku „slow” wywraca filmową rzeczywistość do góry nogami i kreuje opowieść wrzynającą się – niczym pazur – widzowi pod skórę.

Jesse Plemons i Kirsten Dunst w filmie Psie pazury

Akcja „Psich pazurów” osadzona została podczas zmierzchu dzikiego zachodu, w Montanie w 1925 roku (w rzeczywistości zamiast Stanu Skarbów na ekranie oglądamy górzyste tereny Nowej Zelandii). Bracia Burbank, Phil (Benedict Cumberbatch) i George (Jesse Plemons), od ćwierć wieku prowadzą sporych rozmiarów ranczo, które zostawili im majętni rodzice. Mężczyźni różnią się od siebie pod każdym względem. Phil, pomimo tego, że skończył filologię klasyczną na Yale, jest apodyktycznym tradycjonalistą i zwolennikiem kowbojskiego stylu życia; wielbi wizerunek zmarłego mentora-pioniera Zachodu, Bronco Henry’ego, a cały swój gniew rozładowuje na bracie, zwracając się do niego per „grubasie”. W przeciwieństwie do niego George upatruje wyjścia z ranczerskiego marazmu; drugi z braci ubiera się schludnie, jest oględny i granicznie powściągliwy. Perspektywę na przyszłość George odnajduje w Rose (Kirsten Dunst), wdowie po wisielcu, która wraz z wchodzącym w dorosłość synem Peterem (Kodi Smit-McPhee) zajmuje się przydrożną jadłodajnią.

Nie minie wiele czasu, zanim Rose i Peter spakują walizki i wypełnią przestrzeń rancza braci Burbank. Najmniej ochoczym sprzymierzeńcem nowych lokatorów jest Phil, który w bratowej upatrzył sobie cel drwin i psychicznego terroru, a w młodym chłopaku – zaprzeczenie wzorca męskości. Rose czuje, że nie przystaje i nie spełnia oczekiwań klasowego pochodzenia nowej familii. Kiedy George zaprasza na kolację rodziców i gubernatora, kobieta nie jest w stanie wykrztusić z siebie słowa i zamarza na myśl o tym, że zobligowana jest popisać się grą na fortepianie. Podczas gdy Rose popada w nawyk alkoholowy, Phil zbliża się do Petera. Świeżo upieczony wujek chciałby uczynić z bystrego chłopaka swojego podopiecznego. Pragnie być duchowym przewodnikiem tak samo, jak przed laty dla niego był nim Bronco Henry. Z biegiem czasu dowiadujemy się jednak, że westernowy guru mógł być kimś więcej niż tylko nauczycielem życia. Owiane enigmą kadry zaczynają zdradzać coraz więcej sekretów. Od momentu, gdy Phil po raz pierwszy posadzi Petera na legendarnym siodle swego idola, nic już nie będzie takie samo.

Sposób, w jaki reżyserka „Fortepianu” prowadzi narrację „Psich pazurów”, mógłby równie dobrze służyć za podręcznik dla przyszłych adeptów sztuki filmowej. Część widzów zarzuca jej obrazowi nierówne tempo (pierwsza godzina jest zdecydowanie bardziej powolna niż druga), ale czym miałaby być podszyta erotyzmem psychodrama bez skrupulatnego wprowadzenia i subtelnej gry z niemal matematycznie mierzonym napięciem? Campion wydaje się być w pełni świadoma materiału oraz metody, z którą postanowiła go dostarczyć. Rzadko otrzymujemy spełnione filmy, w których w tak ogromnej mierze czuć kontrolę twórcy nad dziełem. Każde ujęcie jest tutaj przemyślane, żadna scena nie pojawia się bez powodu, a nawet najmniejsza emocja postaci może mieć wpływ na rozwój wydarzeń. To jedna z tych produkcji, która nie wybaczy Wam, jeśli na kilka sekund odwrócicie wzrok.

Precyzyjnie zaostrzone „Psie pazury” są również konsekwencją doskonałej współpracy reżyserki z odpowiadającym za muzykę Jonnym Greenwoodem („Nić widmo”, „Aż poleje się krew”) oraz Ari Wegner („Lady M.”), autorką równie majestatycznych, co złowieszczych zdjęć. Przypominająca gorączkowy trans ścieżka dźwiękowa gitarzysty Radiohead perfekcyjnie oddaje zarówno psychologiczną rozgrywkę między bohaterami, jak i skrywane pod skorupą emocje, które nie mogą odnaleźć ujścia. Campion skutecznie dawkuje natężenie uczuć w poszczególnych scenach, a jej przenikliwy scenariusz pozwala pozornie sączyć się pojedynczym wątkom po to, by ostatecznie móc ulepić z nich ekscentryczną puentę. Mimo wymownego zwieńczenia historii wiele z jej elementów pozostaje taktownie zasugerowanych i niedopowiedzianych. Reżyserka pokłada sporo nadziei w inteligencji widza, a jej filmowi wychodzi to wyłącznie na dobre.

Benedict Cumberbatch i Kodi Smit-McPhee w filmie Psie pazury

Trudno zresztą jakkolwiek posądzać Campion o reżyserskie przemilczenie, zważywszy na to, z jakimi artystami ekranu twórczyni pracowała przy tej produkcji. Cumberbatch wznosi się w „Psich pazurach” na wyżyny aktorstwa i zostawia w dalekim tyle wszystko, co do tej pory osiągnął w karierze. Rola świadomie prostackiego kowboja-homoseksualisty z prawdopodobnym fetyszem w duchu BDSM (lina jako systematycznie pojawiający się motyw erotyczny) jest prowadzona przez aktora z olbrzymim wyczuciem i zmysłowością, której w żaden sposób nie przysłaniają liczne wybuchy agresji. Zwróćcie uwagę na subtelność, z jaką Cumberbatch konstruuje tę rolę choćby na przykładzie sceny, w której George i Rose uprawiają za ścianą seks. Na twarzy aktora maluje się cała gama uczuć, od obrzydzenia, przez irytację, aż po głęboki smutek. Jego ekranowi partnerzy są równie kompetentni. Dunst powróciła z kolejną wielką rolą po fantastycznych występach w „The Beguiled” i „Melancholii”. Akademia natomiast będzie miała spory problem, żeby zdecydować o wyborze między Plemonsem a Smitem-McPhee.

Campion wybornie operuje w „Psich pazurach” przenośnią oraz gatunkową symboliką. Jej pozbawiony klasycznej akcji western zawiera w sobie więcej mierzonej napięciem grozy niż niejeden przedstawiciel gatunku, który próbowałby w tym celu posiłkować się rewolwerami. Strzały pistoletów ustępują tutaj równie celnym dźwiękom instrumentów, przemoc fizyczna przekształca się w psychiczną, a westernowy dogmat toksycznej męskości zostaje nie tylko wymownie wykpiony, ale też sprowadzony do boleśnie fałszywej maski. Filmowy kowboj może nosić kapelusz, czapsy i sztyblety, ale kiedy zetknie się z rzeczywistością, jest bezbronny.

Ocena filmu „Psie pazury”: 6/6

Sprawdź recenzje innych filmów nominowanych do Oscarów 2022:

zdj. Netflix