FILM W FILMIE W RAMACH FILMU: Produkcje z kinem w roli głównej

Proces powstawania filmu jako element fabularny prezentowany w kinie nie jest niczym nowym. Choć w ostatnim czasie znani reżyserzy wybierają się na nostalgiczne wycieczki do czasów młodości, opisując swoje relacje ze sztuką ruchomych obrazów, to wykorzystanie branży filmowej jako tła akcji zrodziło na przestrzeni dekad wiele wybitnych dzieł. Przeglądając obszerne zbiory produkcji, w których kino zostało obrane jako jeden z bohaterów, chciałbym wyróżnić pozycje odznaczające się niespotykaną innowacyjnością lub intymnością relacji z tą formą wyrazu. Niezależnie od tego, czy jest to historia ujęta w wyraźny filmowy cudzysłów, czy jest to pokłon dla sztuki bądź opowieść związana z procesem twórczym... Nawiązując do cytatu z niesławnej polemiki Barbary Białowąsporozmawiajmy o filmie w filmie w ramach filmu!

Steven Spielberg, Kenneth Branagh oraz Quentin Tarantino wchodzą do baru, by porozmawiać o czasach dzieciństwa i zbawiennym wpływie kina na ich życie. Nie, nie jest to początek dowcipu, a próba podsumowania chyba najbardziej wyrazistego trendu tematycznego wśród współczesnych uznanych, nie tylko hollywoodzkich, twórców. Cyklicznie, co kilka miesięcy w repertuarze pojawia się tytuł, który objawia się jako osobiste rozliczenie się z przeszłością i miejscem wychowania jego autora, nierzadko wplatając wątki fascynacji X muzą. Ekranowe przedstawienie narodzin pasji zmieniającej życie, niezależnie od tego, czy jest to efekt czystej kalkulacji, czy historii opowiedzianej z potrzeby serca, może być pretekstem dla niezwykłego filmowego doświadczenia.

Pojęcie „listu miłosnego do kina” nie powinno być nikomu obce, stanowiąc chyba najbardziej wyświechtany, prasowy frazes wykorzystywany przy opisywaniu autotematyzmu w produkcjach fabularnych. Analiza tego zjawiska i refleksja nad nim wzmaga się również przez ich zagęszczenie na liście wielkich premier ostatnich miesięcy. Pod koniec grudnia na salach kinowych ugościliśmy „FabelmanówStevena Spielberga, w lutym Damien Chazelle swoim „Babilonem” wywołał na srebrnym ekranie lawinę hedonizmu, a z początkiem marca Sam Mendes przedstawił swój pierwszy w pełni autorski projekt pod tytułem „Imperium światła”.

Movie_Films_02.jpg

Wychodząc poza obszar kina współczesnego, bez wątpienia należy wspomnieć o niekwestionowanym klasyku filmu noir w reżyserii Billy’ego Wildera – „Bulwar Zachodzącego Słońca”. Produkcja z 1950 roku w opozycji do tytułów hołdujących i romantyzujących proces twórczy lub magię wytwarzaną na ekranie skupia się na rozczarowującej stronie branży. Hollywood przedstawione jest jako machina, która przeżuwa, a następnie wypluwa własne dzieci, natomiast sława to silnie uzależniający narkotyk. Przekonuje się o tym była gwiazda kina niemego, czyli Norma Desmond. Gloria Swanson w swojej wybitnej kreacji portretuje bohaterkę zapatrzoną we własną dawną wielkość, nieprzyjmującą do świadomości zmieniających się trendów bądź ulotnej pamięci swoich wielbicieli. Co prawda, gdy Norma ma szansę pojawić się wśród dawnych współpracowników, a także aktorów stanowiących nowe pokolenie w branży cieszy się zainteresowaniem i ogólnym szacunkiem. Nie zdaje sobie jednak sprawy, że jej rzekomy, wielki comeback to jedynie naiwne marzenie, a ona sama jest postrzegana jako pamiątka po zakończonej erze kina. „Bulwar Zachodzącego Słońca” to ponura przypowieść o potrzebie docenienia, zapomnieniu i gloryfikacji młodości utrzymana w stylistyce czarnego kryminału. W dziele Wildera obecność pionierów kina działa na dodatkowym poziomie, urealniając ekranową fikcję – w obsadzie możemy zatem znaleźć Ericha von Stroheima, Bustera Keatona, czy Cecila B. DeMille’a.

Po tej gorzkiej pigułce czas na odtrutkę w postaci lekkiego, przebojowego musicalu, przedstawiającego zarówno hollywoodzki blichtr, jak i czystą, twórczą frajdę. Na początku tego roku w polskim repertuarze kinowym pojawił się „BabilonDamiena Chazelle’a, który może być odbierany jako nieformalny i niegrzeczny remake „Deszczowej piosenki”. Autor „Whiplash” nie stosuje subtelnych środków przekazu w trakcie seansu, serwując kolejne nawiązania do klasyka Stanleya Donena i Gene’a Kelly’ego. W finale swojego filmu Chazelle całkowicie traci jednak wyczucie, zdradzając widzom swoje intencje z chirurgiczną precyzją operatora młota pneumatycznego. W porównaniu ze swoim młodszym bratem „Deszczowa piosenka” na pewno wygrywa swoją bezpretensjonalną lekkością, naiwnym urokiem, a także umownością. Musicalowa forma w połączeniu z imponującą choreografią scen tanecznych to najjaśniejszy punkt wśród zalet tej produkcji, a rozkoszny slapstickowy humor trzyma się zaskakująco dobrze, będąc jednocześnie znakiem swoich czasów. Piękny film o technicznym postępie w branży, miłości do śpiewu i tańca, a także – przedstawiający proces twórczy z komediowym sznytem. Choć wciąż uważam, że najlepsze wykonanie tytułowej piosenki należy do Alexa z „Mechanicznej pomarańczy”, to wersji Gene’a Kelly’ego również niczego nie brakuje.

Movie_Films_03.jpg

Europejscy twórcy również korzystali z tematycznych dobrodziejstw uprawianego zawodu w służbie swoich dzieł. Wystarczy przywołać produkcje z lat 60. i 70., takie jak „Osiem i pół” w reżyserii Federico Felliniego lub „Noc amerykańskąTruffauta. Na naszym rodzimym podwórku natomiast, razem z Filipem Moszem odkrywaliśmy potęgę taśmy filmowej w „AmatorzeKrzysztofa Kieślowskiego. W 1988 roku w kinowym repertuarze pojawia się włoski tytuł, który stanowi najlepszą możliwą definicję filmowej laurki. Postawię na szczerość – to produkcja, o której wspominam poniekąd z obowiązku. W trakcie seansu „Cinema Paradiso” publiczność jest zalewana falą sentymentalnej słodyczy, a Giuseppe Tornatore ucieka się niekiedy do dość tanich zagrywek w celu wywołania wzruszenia. Nie jestem jednak ignorantem, który nie dostrzegałby znaczenia tego tytułu w światowej popkulturze oraz w sztuce pisania listów miłosnych do kina. Przyjaźń młodego Totò z kinooperatorem Alfredo doskonale portretuje zarówno naiwny, dziecięcy zachwyt nad magią ruchomych obrazów, jak i dojrzałą pasję, która determinuje późniejsze życie głównego bohatera. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, że to właśnie „Cinema Paradiso” ugruntowało obraz szklących się oczu zapatrzonych w blask srebrnego ekranu jako wizytówkę i pointę produkcji ku chwale X muzy. Film dostarczył nam jedną z najbardziej wzruszających ścieżek dźwiękowych w bogatej karierze maestro Morricone, a także rozsławił nazwisko utalentowanego, włoskiego reżysera.

Gdy w 1992 roku Robert Altman zakorzenił „Gracza” z Timem Robbinsem na gruncie autotematycznej, hollywoodzkiej satyry, to niespełna dwanaście miesięcy wcześniej reżyserski duet u progu sławy zafundował nam wizję Fabryki Snów rodem z komediowego koszmaru. Tak, bracia Coen mają na swoim koncie dużo bardziej popularne filmy. Nie brakuje w ich reżyserskim portfolio również pozycji, które cieszą się większą ilością nagród branżowych. Niemniej – „Barton Fink” jest dla mnie ich koronnym arcydziełem; wizytówką stylu, wyobraźni, a także kwintesencją twórczych obsesji. Opowieść o młodym dramaturgu, który po sukcesie swojej debiutanckiej sztuki otrzymuje szanse pisania scenariuszy dla hollywoodzkiej wytwórni, jest obrazem nierównego pojedynku człowieka z machiną. System traktuje indywidualizm jako mało rentowny interes, a piekło pisarskiej blokady tytułowego bohatera zostało zobrazowane w pustych korytarzach hotelu Earle. Pracę scenarzysty i jego natchnioną postawę, autorzy „Fargo” również podają w wątpliwość, uwypuklając fałszywe poczucie wyższości Finka, a także ignorancję dla historii „prostego człowieka”. Popis niezwykłych umiejętności warsztatowych daje nie tylko duet aktorski Turturro-Goodman, ale również inni stali współpracownicy Coenów – kompozytor Carter Burwell oraz operator Roger Deakins. Gorzka, ale stylowa przypowieść snuta w oparach surrealizmu.

Movie_Films_04.jpg

W emocjonalnej i stylistycznej sinusoidzie obrazów, wykorzystujących kino jako narzędzie fabularne nie mogło zabraknąć miejsca dla przypomnienia twórców zapomnianych oraz pochwalenia dokonań mniej chwalebnych. „Ed Wood” jest nie tylko wyjątkową pozycją w filmografii Tima Burtona, ale jest również jedną z najciekawszych biografii, jakie pojawiły się na srebrnym ekranie. Pochwała dla nieudaczników; hołd dla marzycieli; pokłon dla bezwarunkowej miłości do kina. Twórca „Soku z żuka” opowiada o najgorszym reżyserze wszech czasów z dużą dozą współczucia i sympatii, jednocześnie nie popadając w pretensjonalny ton bałwochwalczej pieśni. Odgrywający tytułową rolę Johnny Depp interpretuje swoją postać jako czarującego, niepoprawnego optymistę, który nie zdając sobie sprawy ze swoich warsztatowych braków z uporem maniaka realizuje kolejne niedorzeczne scenariusze. Na drugim planie lśni wybitny Martin Landau w swojej oscarowej kreacji, a czarno-białe zdjęcia Stefana Czapsky’ego i muzyka Howarda Shore’a roztaczają zarówno klimat opowieści z innych czasów, jak i charakter filmowej baśni. Nieodwzajemniona, celuloidowa miłość Wooda w optyce reżysera „Powrotu Batmana” nie jest dramatem o drodze pełnej rozczarowań, a pokrzepiającą historią o outsiderze, konsekwentnie podążającym za marzeniem. W 2017 roku James Franco na podobnej recepturze próbował opowiedzieć o współczesnym niesławnym nazwisku świata kina – Tommym Wiseau. Franco, niestety, mógłby jednak tylko pozazdrościć nieuczesanej wyobraźni Timowi Burtonowi. À propos produkcji o dokonaniach mniej chwalebnych...

Oczywiście, „Boogie Nights” może nie opowiada o pracy nad filmem w klasycznym rozumieniu tego wyrażenia. Oczywiście, może to nie na miejscu, aby zestawiać ze sobą produkcję o branży pornograficznej z idealistycznymi wizjami marzycieli wielkiego ekranu. Niemniej jednak – bohaterowie dzieła Paula Thomasa Andersona znajdują się na planach zdjęciowych, marzą o wielkich karierach i chcą przyczynić się do rewolucji w przemyśle. Z punktu widzenia publiczności nie mają artystycznych ambicji, a także nie staną się gwiazdami Hollywood, ale wszystkiego chcą dokonać przy pomocy ruchomych obrazów. Produkcji Andersona nie brakuje kunsztu, a imponujący, wielowątkowy scenariusz został przekuty na wizualny język kina z niezwykłą precyzją, dając poczucie skromnego rozmachu. Paleta barwnych, znakomicie zagranych postaci z przełomową rolą Marka Wahlberga oraz pokaz wyrazistości i dojrzałości twórczej wówczas 27-letniego reżysera. Kariera w pornografii jako kolejna wariacja na temat dekonstrukcji mitu amerykańskiego snu. Warto zauważyć, że autotematyzm w kinie przypomina o rozpiętości form twórczego wyrazu i zastosowania branży rozrywkowej do opowiedzenia uniwersalnych opowieści. Niezależnie, czy jest to klasyczny film noir, produkcja pornograficzna, czy quasi-dokumentalny zapis z fikcyjnego przebiegu powstawania scenariusza.

Movie_Films_05.jpg

Czasem zderzenie dwóch nieokiełznanych, twórczych osobowości (osobliwości?) prowadzi do zadziwiających rezultatów. „Adaptacja” w reżyserii Spike’a Jonze’a jest dziełem nieco zapomnianym i niedocenionym, ale wykorzystującym maksimum potencjału drzemiącego w języku filmowej narracji w szalenie kreatywny sposób. To doskonały przykład synergii treści pisanej z formą jej ujęcia za pomocą ruchomych obrazów – historia, która może funkcjonować wyłącznie jako opowieść filmowa. Znany z oryginalnych i unikatowych pomysłów fabularnych Charlie Kaufman funduje nam nietypową kronikę z procesu powstawania jego scenariusza do filmu, który właśnie oglądamy. Twórcza niemoc wobec adaptacji książki Susan Orlean „Złodziej orchidei”, a także przefiltrowania jej przez własne doświadczenia często tworzy efekt intencjonalnego kolażu nieudanych koncepcji lub chwilowego chaosu, stanowiących spójną myśl idei stojącej za tym nietuzinkowym przedsięwzięciem. Zacieranie granicy między srebrnym ekranem a publicznością okazało się na tyle skuteczne, że brat bliźniak Charliego, Donald Kaufman, który jest postacią fikcyjną, doczekał się swojej nominacji oscarowej oraz zdobył nagrodę BAFTA.

Analiza tytułów fabularnie powiązanych z branżą filmową bez obecności największego kinofila w Hollywood byłaby absolutnym nieporozumieniem. Jednakże czy postmodernistyczna opowieść o żydowskiej zemście na nazistowskich oprawcach może być traktowana jako obraz z kinem w roli głównej? Zacznijmy od tego, że grany przez Michaela Fassbendera porucznik Archie Hicox z zawodu jest krytykiem filmowym, który opublikował dwie książki o niemieckiej kinematografii przed wybuchem II wojny światowej. Diane Kruger w roli Bridget von Hammersmark przypomina divę pokroju Marlene’y Dietrich, a nieskomponowana na potrzeby dzieła Tarantino ścieżka dźwiękowa przywołuje ważne dokonania w twórczości Ennio Morricone. Dodatkowo – fikcyjna produkcja „Duma narodu” jest przypomnieniem o wykorzystaniu sztuki dla propagandy. Przede wszystkim jednak – plan zakończenia wojny nosi nazwę „Operacja Kino” i polega na dokonaniu zamachu na Adolfa Hitlera podczas światowej premiery wymienionego wcześniej tytułu w budynku francuskiego kina. „Bękarty wojny” to film wybitny, który został zrodzony z filmoznawczej pasji. Błyskotliwy scenariusz nie jest niczym nowym u Quentina Tarantino, ale chwytliwość dialogów przekracza w tym przypadku dopuszczalne normy. Uwielbienie dla kina jako sztuki wizualnego storytellingu jest widoczne w konstrukcji każdego rozdziału, a aktorzy doskonale wyczuli intencje autora. W ostatniej scenie, wprost do obiektywu kamery, porucznik Aldo Raine wypowiada zdanie – „I think this just might be my masterpiece”. Wybrzmiewa ono niczym nieskromny metakomentarz ze strony reżysera, włożony w usta bohatera granego przez Brada Pitta... Trudno jednak nie zgodzić się z nim.

Movie_Films_06.jpg

Bękarty wojny” to jednak niejedyny film manipulujący historią w wyjątkowej filmografii amerykańskiego twórcy. Quentin Tarantino uwielbia ubierać swoje historie w wyraźny cudzysłów – cytując inne dzieła wykorzystuje to, co najlepsze dała popkultura, a następnie nakłada na to płaszcz swojego stylu i nietuzinkowej wrażliwości. Widoczne jest to praktycznie w każdej pozycji jego dotychczasowego portfolio. W „Pewnego razu... w Hollywood” nawiązania i filmoznawcza zabawa z widzem ustępuje miejsca bezpośrednim osadzeniem miejsca akcji u zmierzchu „niewinności” Fabryki Snów – tuż przed masakrą dokonaną przez „rodzinę” Charlesa Mansona przy 10050 Cielo Drive. Autor „Pulp Fiction” snuje swoją opowieść o przebrzmiałym aktorze i jego kaskaderze w formie kumpelskiej komedii, której głównymi tematami są potrzeba udowodnienia swojej wartości, zmierzenie się z nieuchronnymi zmianami oraz siła i znaczenie męskiej przyjaźni. Długie sceny przejażdżek po Los Angeles, okraszone diegetyczną muzyką wybrzmiewającą z głośników samochodowych stanowią laurkę dla miasta, w którym spełniają się marzenia. Tak przedstawione miejsce akcji w połączeniu z wymierzeniem dziejowej sprawiedliwości w brutalnym finale daje efekt nostalgicznej fantazji à la Tarantino.

Należy zatem pamiętać, iż list miłosny do kina nie musi być jedynie wdzięczną laurką, pompatycznym ukłonem dla magii i uwodzicielskiej siły wielkiego ekranu lub przestrzenią dla emocjonalnego ekshibicjonizmu jego twórców. Nie brakuje tytułów, które świadomie bawią się przyzwyczajeniami widza, schematem filmowych narracji lub oczywistymi rozwiązaniami prezentowanymi w sequelach (seria „Krzyk”, „22 Jump Street”). Branża filmowa, bądź sam proces tworzenia filmu, nie służy wyłącznie urzeczywistnieniu celuloidowych snów, ale również może być planem dla niezwykłych opowieści, przedstawiających świat po drugiej stronie kamery. Wykorzystanie rzemiosła z pełnym dobrodziejstwem inwentarza to kolejna forma kreatywnego hołdowania bez konieczności transparentnego eksponowania przekazu dzieła. Bogactwo języka filmowego oraz jego znajomość wśród publiczności daje olbrzymie możliwości – poza kwestią trawestacji, mnogość narzędzi do narracyjnej żonglerki, odnoszącej się do naszej znajomości kina wydaje się nieograniczona.

zdj. Paramount Pictures / Warner Bros. / Universal Pictrues / Sony Pictures