„Lucyfer” tom 3 – recenzja komiksu. Diabeł zawsze kłamie

10 miesięcy, 3 tomy i blisko 2000 stron. To była – wydaje się – szybka, ale jakże przemyślana i sensowna decyzja, by umożliwić czytelnikom w Polsce łatwy dostęp do całego runu „Lucyfera” autorstwa Mike’a Careya. I nawet jeśli to tylko reedycja komiksów wydawanych u nas 7 lat temu, to jestem przekonany, że sprzedażowo broni się ona całkiem nieźle.

Kiedy pierwszym tom „Lucyfera” wylądował u mnie na półce, zakładałem, że Egmont będzie chciał całość zamknąć w ciągu około 2 lat. Tymczasem trzy potężne tomy znalazły się w sklepach po ledwie 10 miesiącach. Pamiętam wywiady z Tomaszem Kołodziejczakiem, który dzielił się z czytelnikami wydawniczą taktyką i sugerował, że przeważnie po dwóch pierwszych tomach następuje dłuższa przerwa, by więcej osób zaznajomiło się z daną pozycją. W przypadku „Lucyfera” mieliśmy z kolei ledwie kilka miesięcy odstępu między kolejnymi rozdziałami, co mnie osobiście bardzo cieszy, bo dzięki temu łatwiej było mi wejść w tę niełatwą historię bez przypominania sobie poprzednich wydarzeń.

Samo wydanie oczywiście imponuje na półce i przyciąga uwagę gości. Trzeci tom „Lucyfera” jest jeszcze większy od dwóch poprzedników, a historia autorstwa Mike’a Careya domyka się na blisko 700 stronach. Co warte podkreślenia, nie znajdziecie na nich wypełniaczy, sztucznych dodatków zwiększających objętość wydania. Wprost przeciwnie. W środku znajduje się 16 rozdziałów oraz kilku stronicowe posłowie autora, będące pewnego rodzaju podsumowaniem i pożegnaniem z Gwiazdą Zaranną.

Mike Carey jako autor w całym swoim runie imponował mi tym, że tak dobrze potrafił zrozumieć i dostosować się do bohatera, którego przecież sam nie stworzył. Został mu on „wypożyczony” na pewien czas, a Brytyjczyk otrzymał jednocześnie ogromną swobodę od wydawcy Vertigo, dzięki czemu doskonale wiedział, jak tę historię zacząć, jak poprowadzić i jak zakończyć. Carey bardzo sprawnie potrafi prowadzić wątki i przesadnie ich nie przegadywać. Nie ukrywam jednak, że irytowały mnie czasem chwilowe skoki na bok, do mniej interesujących pomysłów i kreowania postaci drugoplanowych. Tych im bliżej końca runu jest na szczęście coraz mniej. Zresztą, jeśli miałbym porównać trzeci tom do dwóch poprzednich, to właśnie w tym czułem się najbardziej komfortowo.

Pewnie to duża zasługa scenariusza, który w przemyślany sposób zmierza do z góry zaplanowanego wcześniej końca. Ale po kolei. Finałowy tom „Lucyfera” zaczyna historia Lilith, ale tak naprawdę to geneza Srebrnego Miasta (czyli w sumie... Nieba), którego interpretację pozostawiam każdemu z osobna. Światy kreowane przez Careya w poprzednich rozdziałach zaczynają się przenikać, a dużą rolę w tym całym zamieszaniu odgrywa abdykujący Bóg. Tak, ten Bóg, ale ukazany tym razem zupełnie inaczej niż mogliście do tego przywyknąć (np. w „Kaznodziei”).

lucyfer tom 3 plansza z komiksu-min.jpg

Podoba mi się to, że w przypadku kreacji Jahwe, Mike Carey nie stara się oceniać, deprecjonować lub wywyższać wiary chrześcijańskiej. I jakkolwiek to brzmi – mega doceniam dość ludzkie i przyziemne podejście do tak potężnych (jak się wydaje) istot. Jednocześnie piękne jest to, jak bardzo różne wszechświaty się przenikają, szczególnie gdy do całej zabawy zaangażowany zostaje wilk Fenrir, żywcem wyjęty z mitologii nordyckiej. Carey tworzy swoją, trochę szaloną i dość nieprzystępną dla niedzielnego czytelnika wizję religijnego chaosu, który jednak jest niczym innym, jak inteligentną i mocno zagmatwaną powieścią fantasy, w której koniec jest bliski.

Kiedy już ochłoniecie po nieoczywistym i (przynajmniej dla mnie) zaskakującym finale, polecam Wam z dużym spokojem podejść do kończącej tom historii „Lucyfer: Nirvana”. Jest ona nieco oderwana od tego, co mogliście przeczytać wcześniej, ale delikatnie zahacza o dobrze znane wątki. Robi to jednak na tyle subtelnie, że Mike Carey rozpisał to jako osobną rzecz, która dodatkowo wybrzmiewa nietypowymi i nieco męczącymi rysunkami autorstwa Jona J. Mutha. Nie lubię tego stylu, ale jednocześnie rozumiem, dlaczego akurat taki artysta wybrany został do tej historii.

Pod względem wizualnym napiszę krótko – jest sztos. Wszystko to zasługa fantastycznej ekipy artystów, na czele z Peterem Grossem i Ryanem Kellym, którzy zdawali się doskonale rozumieć scenarzystę i swoją pracą wielokrotnie wspierali jego wizję. Mam też wrażenie, że to zdecydowanie najładniejszy, ale jednocześnie najbardziej konkretny wizualnie tom, tworzący spójną całość.

Podsumowanie

Lucyfer” Mike’a Careya to dzieło wybitne. Nie wiem, kiedy i przy jakiej okazji po niego sięgniecie, ale każdy moment na zapoznanie się z tą skomplikowaną moralnie historią jest dobry. Jeśli zafascynuje Was Lucyfer po lekturze „Sandmana”, to świetnie – u Careya będziecie czuć się jeszcze lepiej, niż u Gaimana, który czasem „odlatuje”. Jeśli z kolei trafiacie na Gwiazdę Zaranną, bo uwielbiacie popularny serial, też fajnie, choć serial z komiksem (lub komiks z serialem) wiele wspólnego nie mają.

A sam liczę na to, że Egmont nie zwolni ze zbiorczymi wydaniami Vertigo w ramach imprintu DC Black Label, bo w kolejce czekają kolejne „duże” rzeczy, po które chętnie sięgnę, jak np. „Baśnie”.

Więcej recenzji komiksów Egmontu, które mogą Cię zainteresować:

Oceny końcowe

5+
Scenariusz
5+
Rysunki
5
Tłumaczenie
6
Wydanie
3
Przystępność*
5
Średnia

Oceny przyznawane są w skali od 1 do 6.

* Przystępność – stopień zrozumiałości komiksu dla nowego czytelnika, który nie zna poprzednich albumów z danej serii lub uniwersum.

Specyfikacja

Scenariusz

Mike Carey

Rysunki

Peter Gross, Ryan Kelly, P. Craig Russell, Marc Hempel, Ronald Wimberly, Colleen Doran, Michael William Kaluta, Dean Ormston, Zander Cannon i Jon J. Muth

Oprawa

twarda

Druk

Kolor

Liczba stron

696

Tłumaczenie

Paulina Braiter

Data premiery

9 lutego 2022

Dziękujemy wydawnictwu Egmont za udostępnienie egzemplarza komiksu.

zdj. Egmont / DC