Od „Casino Royale” do „Nie czas umierać”. Ranking „Bondów” z Danielem Craigiem

Era Daniela Craiga w służbie Jej Królewskiej Mości dobiegła końca, co oznacza, że najwyższa pora na ułożenie wszystkich rozdziałów serii o jego agencie 007 w kolejności od najsłabszego do najlepszego. Zapraszamy do lektury naszej toplisty w ramach serii „James Bond jest wieczny”, w której poprzednio wyłanialiśmy siedem najciekawszych wydań filmów z serii na nośnikach fizycznych.

5. Syndrom drugiej płyty: „Quantum of Solace”

quantum of solace daniel craig olga kurylenko

Jeśli z którymkolwiek filmem o Jamesie Bondzie ostatnich lat wiązano większe oczekiwania niż z seryjnie opóźnionym „Nie czas umierać”, to właśnie z „Quantum of Solace”. Sequel znakomicie (wbrew wszelkim oczekiwaniom) przyjętego „Casino Royale” trafił do kin w 2008 roku i spotkał się z co najmniej mieszaną reakcją ze strony krytyków i z niemałą niechęcią pośród fanów (przynajmniej tych bardziej aktywnych w sieci). Sam Daniel Craig, który powrócił w filmie jako odrestaurowany dwa lata wcześniej agent 007, jeszcze w zeszłym tygodniu mówił o filmie w ten sposób:

(...) Nie ma co ukrywać, to był swego rodzaju shitshow. Ciążyła na nas spora odpowiedzialność i to chyba ona sprawiła, że się po prostu „zaciąłem”. (...) założenie było takie, by się rozluźnić i jeszcze raz rozluźnić, i spróbować powrócić do uczucia z „Casino”. Mówiłem sobie „to wciąż James Bond, daj spokój i spróbuj się z tym pobawić”.

O chaosie za kulisami „Quantum of SolaceCraig opowiadał w najnowszym dokumencie o serii, „Być Jamesem Bondem”, który możecie zobaczyć na HBO GO. Jak dowiedzieliśmy się z wywiadu, na przygotowania do realizacji sequela „Casino Royale” wpłynął 100-dniowy strajk amerykańskich scenarzystów, zrzeszonych w organizacjach Writers Guild of America, który potrwał od końcówki 2007 roku do lutego 2008 i uniemożliwił dokończenie tekstu.

Trwał strajk scenarzystów. Mieliśmy scenariusz, ale nie był kompletny. (...) Film zadziałał, w pewnym stopniu. Nie jest to „Casino Royale” i nigdy nie miało nim być... To było trochę tak, jakby dotknął nas „syndrom drugiej płyty”. Nie mogliśmy przebić „Casino”... łatwo to mówić teraz. Oczywiście chcieliśmy przebić tamten film, ale sami wiecie...

Główna producentka filmów o Bondzie, Barbara Broccoli, dodała, że prace zdjęciowe ruszyły pod nieobecność scenariusza.

Zaczęliśmy kręcić bez scenariusza, a to nigdy nie jest coś dobrego. Ale gdy scenariusz do nas dotarł, pamiętam, że scenarzysta, który go oddał, odebrał wynagrodzenie, dosłownie podniósł transparent i natychmiast dołączył do strajku, który trwał przed siedzibą studia. Mieliśmy przesrane, ale trzeba było pokombinować i spróbować sprawić, że ta historia zadziała. I nie działała zbyt dobrze.

W konsekwencji „Quantum” zapisało się w świadomości widzów jako przeciętna kontynuacja Craigowego debiutu. Seans bezpośrednio poprzedzający pracę nad poniższą listą potwierdza w zasadzie wszystkie mankamenty produkcji, które na pierwszy rzut oka widać było już ponad dziesięć lat temu. Mimo zawrotnej i często pomysłowo sfilmowanej akcji, która wtóruje wprowadzonemu w „Casino Royale” nowemu realizmowi serii, film gubi zbyt wiele elementów, które charakteryzują widowiska o agencie 007: bardziej unikalną fabułę, która wypełni przestrzeń między rozwałką i odpowiednio ją uzasadni, a także stylowość i nonszalancję wpisaną w DNA głównego bohatera. Ostatecznie zbyt wiele w „Quantum of Solace” kojarzy się z bardzo konwencjonalnym kinem akcji, które twórcy „Bondów” zawsze jednak usiłowali wyprzedzić. Najlepiej wrażenia z seansu „Quantum” opisał zresztą trzeci odtwórca roli 007, Roger Moore:

[Daniel Craig] to świetny Bond, ale – jako całość – ten film był trochę zbyt pocięty, był jak reklama scen akcji. Nie ustalono w nim żadnej konkretnej geografii, więc trzeba się było w kółko zastanawiać, co się w nim w ogóle do diabła dzieje.

4. Wolałbym rozpruć sobie nadgarstki: „Spectre”

spectre daniel craig

Daniel Craig przejdzie do historii jako Bond, który pięknie zaczyna „od nowa”, ale ma poważny problem ilekroć trzeba kontynuować. Znakomicie bowiem wychodzą mu rebooty – najpierw castingowy w „Casino Royale”, a później jubileuszowy w „Skyfall” – ale za każdym razem, gdy 007 przeładowuje magazynek i zgłasza pełną gotowość do kolejnej misji, coś idzie nie tak i do kin trafia „Quantum of Solace”... albo „Spectre”. Oba filmy okazały się zawodne, ale „Spectre” rozczarował przede wszystkim jako przeciętny reżyserski follow-up Sama Mendesa, reżysera, który wpompował w Bonda drugą młodość przy okazji świetnego „Skyfalla”. Innym zawodem okazał się główny czarny charakter filmu. Choć Christoph Waltz to jeden z tych aktorów, którzy wzorcowym złoczyńcą z „Bonda” byli na długo przed samym obsadzeniem w filmie, w granej przez niego postaci Ernsta Stavro Blofelda coś w scenariuszu nie wyszło. Wbrew wszelkim oczekiwaniom, gwiazdor „Django” stał się co najmniej miałką przeciwwagą dla 007 w widowisku, które raz jeszcze poruszało się na ruchomych fundamentach, na czele z przeciętną fabułą, w której z mizernym efektem spróbowano powiązać ze sobą wszystkie poprzednie nemesis Bonda i wpleść wątek z dzieciństwa agenta.

Pesymizm wobec „Spectre” wyraził krótko po zakończeniu fazy zdjęciowej sam Daniel Craig, który na pytanie o kolejny powrót do roli Bonda powiedział tylko, że wolałby „rozbić szklankę i rozpruć sobie nadgarstki”. Tłumacząc tę wypowiedź jakiś czas później, aktor wyjaśnił, że chodziło mu o niechęć wobec osobistych poświęceń, które wiążą się z udziałem w filmach o Bondzie. Craig wspominał rozmowę, którą odbył z małżonką, Rachel Weisz, po tym jak zakończył okres zdjęciowy ze złamaną nogą.

Zawsze próbuję być szczery z tym, co czuję. Gdy zacząłem wcielać się w Bonda, rzuciłem się w to całym sobą. Czułem, że to ważne – chciałem by mój Bond był określoną osobą. Chciałem by ludzie wierzyli, że naprawdę wykonuję wszystkie te popisy kaskaderskie. A jednak, po „Spectre”, pomyślałem sobie „po co mi to było?”. Co więcej, to przynajmniej rok, który spędzam w moim życiu poza domem. To trudne, nie tylko dla mnie. Musiałem zadzwonić [do mojej żony] i powiedzieć „hej, jestem ranny i jadę do szpitala”. To nie była najlepsza rozmowa. Nie wydawało mi się, bym mógł to powtórzyć.

Abstrahując od nietrafionych elementów filmu, „Spectre” imponuje tu i tam – zwłaszcza jako osiągnięcie techniczne. Obok znakomitej warstwy wizualnej filmu, zagwarantowanej obecnością operatora Hoyte'a van Hoytemy („Interstellar”), widowisko podarowało fanom jeden z najlepszych prologów w historii serii. Mowa tu oczywiście o imponującym ujęciu-sekwencji, które posłużyło jako eleganckie i suspensywne wprowadzenie do kolejnej przygody Bonda. Dziś, osadzone w Mexico City podczas listopadowego Día de Muertos i nakręcone z udziałem blisko dwóch tysięcy statystów, funkcjonuje jako pokazówka zdolności inscenizacyjnych Sama Mendesa, który powtórzył tę samą technikę filmowania, aczkolwiek na znacznie większą skalę, przy swoim pierwszowojennym widowisku „1917”. „Spectre” to sztandarowy przykład na to, że gorszy „Bond” (spośród obrazów z Cragiem) to najczęściej wciąż jakościowe widowisko.

3. No, Mr. Bond, I expect you to...: „Nie czas umierać”

no time to die lea seydoux daniel craig

W grupie reżyserów, którzy mieli zająć się przygotowaniem finałowego rozdziału przygód Jamesa Bonda w wersji Craiga, znaleźli się David Mackenzie, Yann Demange i Denis Villeneuve, ale angaż powędrował w końcu do Danny'ego Boyle'a, mającego w dorobku między innymi „Slumdoga. Milionera z ulicy” i obie części „Trainspotting”. Scenariusz, który przyszykowali autorzy filmu „Świat to za mało”, został skreślony, zaś w produkcji wykorzystany zostać miał tekst współtworzony przez samego reżysera. W zamyśle Boyle'a finałowym antagonistą cyklu miał okazać się „charyzmatyczny Rosjanin”, w którego wcielić się miał Tomasz Kot. Decyzje niedoszłego ostatecznie reżysera nie spotkały się jednak z przychylną decyzją wytwórni i Boyle z projektem się pożegnał. Na jego miejscu pojawił się Cary Joji Fukunaga, znany ze swojej pracy za kamerą pierwszego sezonu „Detektywa” oraz znakomitej ekranizacji wiktoriańskiego romansu „Jane Eyre”. „Mieli ogólny zarys tego, gdzie chcą, by ta opowieść powędrowała” – wspominał Fukunaga w jednym z najnowszych wywiadów – „ale nie mieli fabuły, nie mieli złoczyńcy. Mieli niewiele więcej ponad kilka pomniejszych postaci. To było jak burza mózgów”. Jednym z niewykorzystanych podobno konceptów było osadzenie akcji filmu „wewnątrz umysłu Bonda” podczas sceny tortur w „Spectre”. 007 miał przebudzić się dopiero w finałowym akcie filmu i dopiero wtedy też miała wystartować akcja rozgrywająca się w „realnym” świecie.

Ostatecznie za nową wersję scenariusza raz jeszcze odpowiedzieli Neal Purvis i Robert Wade, autorzy dziewiętnastego filmu o Bondzie – tym razem jednak z udziałem Fukunagi. Wiele odmian skryptu, wiele miesięcy obsuw w realizacji i jeszcze więcej w dystrybucji później, „Nie czas umierać” – finałowy film z Craigiem i dwudziesty piąty rozdział całego cyklu – to swoisty mixed bag: kolaż porządnych Bondowych emocji z garścią niuansów i pokaźnym zestawem rozczarowań.

Stosując raz jeszcze przenośnię „muzyczną”, której Craig użył przy „Quantum of Solace”, można powiedzieć, że „Nie czas umierać” to album z aranżacjami jego największych hitów, aczkolwiek zagranych bez tej samej energii i animuszu. Nie wyszły bowiem Fukunadze najczęściej ładnie sfilmowane, ale i niewystępujące przed szereg sekwencje akcji, nie wyszedł nowemu Bondowi „luz”, dowcip i dawna nonszalancja, nie wyszedł masywny finałowy akt, który wyciąga wielkie dla postaci konsekwencje z przeciętnej intrygi i miernego złoczyńcy, zagranego przez Ramiego Maleka. W decyzjach podjętych w „Nie czas umierać” czuć przede wszystkim ciążącą nad serią konieczność „zmiany warty”. Niektóre rozwiązania fabuły – nowa agentka 007, wątek „ostatniej misji” – ale przede wszystkim zakończenie filmu komunikują tę potrzebę aż nadto. Zamierzona w zwieńczeniu historii klamra narracyjna nie jest jednak zbyt skuteczna, zaś scena, która ma w filmie wzruszyć najbardziej, budzi zamiast tego frustrację, bo nic jej (przynajmniej na poziomie intuicyjnym) nie uzasadnia.

To powiedziawszy, reżyser poradził sobie z przywołaniem na pojedyncze epizody wielu kultowych atrybutów serii, w tym naszpikowanego uzbrojeniem astona martina, wokół którego zbudowano jedną z najbardziej suspensywnych sekwencji „Nie czas umierać”. Co więcej, w umiejętnej żonglerce tonem filmu Fukunaga nie ma problemu z operowaniem momentami bardziej dramatycznymi (z wyjątkiem zakończenia), a także takimi, które chętniej odwołują się do kampowych elementów niemal już sześćdziesięcioletniego kanonu. Rozległe pod względem metrażu widowisko miewa problemy z organizacją, zaś niektóre „segmenty” giną pod natłokiem niewprawnie rozrysowanej fabuły, ale przy okazji ani na moment nie „gubi” uwagi widza, jak zdarzało się to w przypadku poprzednich wpisów w cyklu Craiga. Fukunaga to zdolny reżyser i prowadzi akcję „Nie czas umierać” z ręką na pulsie, umiejętnie trzymając balans między poszczególnymi elementami widowiska. Nie brakuje w jego filmie nowych miejsc, ładnie nakręconych atrakcji, porządnego aktorstwa, motywów rozwijających głównego bohatera i paru dość innowacyjnych jak na tę serię zagadnień. A że całości daleko do najlepszych wpisów w sadze Craiga to już zupełnie inna sprawa. Dodajmy, że nieodmiennie świetne wrażenie robi też tytułowa piosenka Billie Eilish, która stoi na podium najlepszych piosenek z ostatnich „Bondów”, wraz ze „Skyfallem” Adele i „You Know My Name” Chrisa Cornella.

Szerzej opisane wrażenia z widowiska przeczytacie w recenzji filmu zamieszczonej na naszym portalu jeszcze przed premierą. Znajdziecie ją w tym miejscu.

2. Niebieskooki blondyn. To nie może być Bond: „Casino Royale”

casino royale eva green daniel craig

Nie było w całej historii Jamesa Bonda tak masywnej fali castingowej krytyki, jak ta, która wylała się po ujawnieniu przez wytwórnię angażu do roli znanego wówczas przede wszystkim z „Drogi do zatracenia” i „Monachium” Daniela Craiga. Spośród setek piętnastoletnich komentarzy, które wciąż odnaleźć można w odmętach brytyjskiego Internetu, znajdziemy na przykład takie oto „ponadczasowe” klejnoty:

[z fanowskiego portalu MI6.co.uk] Spójrzmy prawdzie w oczy, Craig nie wygląda jak Bond, nie zachowuje się jak Bond (...), nie ma tej samej „grawitacji”. Fani i szersza publika go nie zaakceptują. Gwarantuję to. (...) Możemy się pożegnać z franczyzą.

[z portalu BBC] Niebieskooki blondyn! Muszę jeszcze coś dodać? To nie może być Bond, niezależnie od jego zdolności aktorskich. Choć Bond był bardziej „nieoszlifowany” w książkach, to posiadał też określoną „gładkość” i pewien seksapil, którego Daniel Craig [sic] nie posiada.

[komentarz czytelnika gazety London Daily Telegraph] Jestem pewien, że blondyn mógłby zagrać Jamesa Bonda, ale nie ktoś tak brzydki i niecharakterystyczny jak Daniel Craig. Pamiętam, jak zagrał Teda Hughesa w „Sylvii” i był to naprawdę okropny występ. Podejrzewam, że nie jest zbyt dobrym aktorem. Podsumowując, jeśli nie wyglądasz zbyt dobrze i nie jesteś zbyt dobrym aktorem, to nie powinieneś być nowym Jamesem Bondem.

Jak miało się okazać, ów szerzej nieznany wówczas brytyjski aktor, o którym jeden z zagranicznych krytyków powiedział kiedyś, że wygląda jak „zaszczuty pitbull o morskich oczach”, stał się jednym z najpopularniejszych wykonawców roli agenta 007. Mało tego. W oczach wielu najbardziej oddanych fanów cyklu, jego pierwszy outing, czyli kultowe już „Casino Royale”, to jeden z najlepszych rozdziałów cyklu w ogóle.

Celem wprowadzenia następcy Pierce'a Brosnana, twórcy widowiska z 2006 roku zdecydowali się na pełnoprawny powrót do źródła. „Casino Royale” jest bowiem adaptacją pierwszej powieści o przygodach Bonda autorstwa Iana Fleminga. I to pierwszą nakręconą „na poważnie”, bo obie wcześniejsze, nieoficjalne próby ekranizacyjne, dokonane poza wytwórnią EON Productions, pozwoliły sobie na znaczne odstępstwa od książkowego pierwowzoru. Pierwsza wersja, nakręcona w 1954 roku, wchodziła w skład serialu „Climax”, zaś druga, przygotowana ponad dziesięć lat później, przyjęła kształt surrealistycznej komedii, w której pojawili się David Niven (w głównej roli), Peter Sellers, Orson Welles i Woody Allen.

Głównym zamysłem za pełnoprawnym widowiskiem na motywach „Casino Royale” było – jak tłumaczył jeden ze scenarzystów filmu, Paul Haggis – zrobienie dla Jamesa Bonda tego, co Christopher Nolan zrobił dla Batmana w pierwszym filmie ze swojej trylogii. Elementem, który wyróżnić miał tę wersję Bonda, było oczywiście mocne osadzenie w realizmie, o które zabiegała Barbara Broccoli i Michael G. Wilson. O możliwość wyreżyserowania filmu zabiegał podobno Quentin Tarantino, ale wizja twórcy „Pulp Fiction” była zupełnie inna od wyobrażenia, które o nowej serii mieli producenci. Tarantino chciał bowiem przenieść Bonda z powrotem do lat sześćdziesiątych. Jednym z warunków niedoszłego reżysera było też ponowne obsadzenie w głównej roli Pierce'a Brosnana.

Ostatecznie reżyserem filmu został Martin Campbell, który miał w dorobku jeden z wcześniejszych filmów o 007, „GoldenEye” z 1995 roku. W porównaniu do tamtego, nowy obraz miał charakteryzować się jednak jak największym podobieństwem do pierwszych, znacznie mroczniejszych, przygód Bonda opisanych przez Fleminga. Warto dodać, że owa wierność do materiału źródłowego przejawia się nawet w sekwencji czołówki filmu, która została zaprojektowana w oparciu o oryginalne, pierwsze wydanie „Casino Royale” z 1953 roku. Okładka tamtej książki, którą zaprojektował sam Fleming, również wykorzystuje motyw talii kart i krwawych figur kier.

„Casino Royale” zapisało się w kanonie filmów o Bondzie jako niemal doskonały koktajl wszystkich wymarzonych elementów widowiska z udziałem 007. Film Campbella to mieszanina dynamicznych scen akcji, wątków międzynarodowej intrygi i suspensywnych scen, prezentujących różne aspekty niezłomnego charakteru agenta Jej Królewskiej Mości. Co więcej, James Bond, który w poprzedzających latach był najczęściej bohaterem mocno jednowymiarowym, otrzymał w filmie pełnoprawną historię-genezę, wątek miłosny z tragicznym zwrotem akcji, który wytłumaczył widzom, skąd wzięła się fasada „zimnego twardziela”. Obok znakomitej aktorskiej chemii (takiej naturalności, jaka charakteryzowała sceny Craiga z wcielającą się w Vesper Lynd, Evą Green aktor nie powtórzył już z żadną inną gwiazdą cyklu, włączając Léę Seydoux), charyzmatycznego złoczyńcy zagranego przez Madsa Mikkelsena, widowisko charakteryzuje też wyjątkowa lekkość. Dobry scenariusz sprzężony z lekką reżyserską ręką Campbella poskutkował klarowną historią o wyraźnym związku przyczynowo-skutkowym, którego brakuje w części późniejszych widowisk z Craigiem.

1. Podróż w czasie: „Skyfall”

skyfall daniel craig javier bardem

To nie był łatwy wybór. Zadecydowanie między „Casino Royale” a „Skyfallem” jest trochę jak wybór pomiędzy „Nową nadzieją” a „Imperium kontratakuje”. Najlepiej nie robić tego wcale, bo oba te filmy są na tyle od siebie inne, stojąc zarazem na tak wysokim poziomie, że spokojnie mogłyby znaleźć się w pozycji ex aequo.

Oba filmy na nowo „odnajdują” celebrowaną postać i przedefiniowują ją na potrzeby współczesnej widowni. A jednak, „Skyfall” idzie w tym gruntownym retuningu o krok dalej. Ponieważ premiera filmu w 2012 roku zbiegła się z pięćdziesiątą rocznicą obecności Jamesa Bonda na ekranie (w 1962 roku debiutował kultowy „Doktor No”), twórcy wykorzystali jubileuszowy film jako pretekst do rozliczenia się z postacią agenta 007: jego nieprzemijającą (czy na pewno?) sławą i pozycją, którą zajmuje we współczesnej kulturze. Bardziej niż wcześniejsze filmy o 007, pierwszy rozdział dylogii Mendesa zagłębia się w przeszłość Bonda – dosłownie i w przenośni – usiłując znaleźć w niej klucz na kolejne „odrodzenie” agenta. Pogłębiając metaforę, reżyser często stawia też strudzonego i siwiejącego Craiga przed lustrem. Nieprzypadkowo w filmie znalazło się wiele scen, w których 007 analizuje w odbiciu własne, podstarzałe oblicze. W jednej z krytycznych analiz, Bonda odczytano w „Skyfallu” zestawiając go z mitologicznym Narcyzem, rozdartym pomiędzy uwielbieniem do samego siebie i obrzydzeniem własną starością. Motyw upływu czasu, który działa i jako element fabuły, i przenośnia długowieczności całego cyklu, pojawia się w „Skyfall” nieustannie: jest gęsto podrzucany w dwuznacznych dialogach i obecny w scenografii (chociażby w scenie w londyńskim National Gallery). Gdy na końcu filmu Bond przyjmuje nowe zadanie, dzieje się to w nowej siedzibie MI6 (która nieprzypadkowo do złudzenia przypomina klasyczne biuro ze starszych filmów), Mendes sugeruje, że podróż w czasie raz jeszcze symbolicznie „odnowiła” 007.

Skyfall” wychodzi na prowadzenie tego zestawienia również dzięki obecności świetnego złoczyńcy granego przez Javiera Bardema, który zmusza Bonda do przewartościowania relacji z M i współdzieli z bohaterem parę iskrzących wymian. Film Mendesa to zarazem dobry przykład zmian, do których doszło w metodach realizacyjnych kina akcji na przełomie ostatnich lat. W „Skyfall” – górującym i w tym aspekcie nad „Casino Royale” – znalazło się kilka niezapomnianych pod względem zdjęciowym i choreograficznym sekwencji, sfilmowanych przez Rogera Deakinsa, jednego z najlepszych operatorów w Hollywood.

A Wy? Którego „Bonda” lubicie najbardziej, a którego najmniej? Zapraszamy do podrzucania swoich rankingów w komentarzach.

...a na koniec jeszcze krótkie nagranie przedstawiające, jak z ekipą „Nie czas umierać” i z postacią Jamesa Bonda Daniel Craig żegnał się ostatniego dnia zdjęciowego.

Zdj. MGM / Universal Pictures / Sony Pictures