Nieco ponad dwa lata temu Rotten Tomatoes dokopało się do archiwalnej recenzji „Obywatela Kane'a”, którą zrujnowano idealny, stuprocentowy wynik produkcji w tym serwisie. W tekście napisanym wkrótce po premierze filmu w 1941 roku jej autor uznał dzieło Orsona Wellesa za... zagmatwane i w ogóle niewiele mające wspólnego z ekranową rozrywką. Takiemu krytycznemu ujęciu obecnie można się już tylko dziwić, ale i tak stanowi ono cenne znalezisko publicystycznej archeologii, które warto przytoczyć – choćby celem podkreślenia, jak odbiór filmu zmienił się z upływem lat. Poniżej prezentujemy fragmenty tego i kilku innych, wybitnie niepochlebnych tekstów o przyszłych klasykach.
„Obywatel Kane” (O. Welles, 1941)
Słyszeliście bardzo wiele o tym filmie. Widzę też reklamy, które wskazują, że niektórzy eksperci dostrzegają w nim najlepszy obraz w historii kina. Ja tak nie sądzę. Owszem, jest interesujący. Jest inny. W pewnym sensie jest na tyle osobliwy, że mógłby trafić do muzeum. Ale poświęcenie prostoty na rzecz ekscentryzmu okrada film z tego, co mogłoby go wyróżniać i z ogólnej wartości rozrywkowej. (...) Film wykorzystuje masywne scenografie i artystyczne techniki zdjęciowe – pełne cienia i mroku. Zdaniem naszego współpracownika Eddiego Johnsona [te praktyki] powinny trafić do podręczników.... A ja nie wiem. Wiem jednak tyle, że wprawiały mnie w niepokój i liczyłem na to, że ktoś w końcu wpuści do tego filmu nieco słońca. (...)
Reżyser Welles, który – z pomocą Hermana J. Mankiewicza – napisał też scenariusz „Obywatela Kane'a” okazuje się zdolnym i efektownym performerem, występując w tytułowej roli. Ma też doskonałe wsparcie ekipy ze studia Mercury. Najbardziej polubiłem Ruth Warrick jako jego pierwszą żonę oraz Everetta Sloane'a w roli jego managera. W Josepha Cottona wcielającego się w Jedediaha Lelanda (...) zaangażowałem się najmniej.
Mae Tinee, Chicago Tribune, 7 maja 1941
Poniżej oryginalny tekst.
Zdj. Chicago Tribune
„Obcy” (R. Scott, 1979)
Bezmyślny dreszczowiec, który nie oferuje widzom niczego ponad dyskotekową estetyką i ładną, choć trikową, pracą operatorską. Tropy science fiction niewiele wnoszą do prymitywnego zamysłu, który sprowadza się do gumowego stwora biegającego po statku kosmicznym.
Reżyser Ridley Scott polega na technikach budowania suspensu, które wymęczono już przy okazji „The Perils of Pauline”. Przez większość czasu wszystko sprowadza się do tego, że rzeczy, które wyskakują zza rogu i robią „bu!”. Pewne odniesienia do Josepha Conrada („Nostromo”) i Howarda Hawksa („Coś”) wydają się niewybaczalnie aroganckie. Zamiast postaci, film dysponuje ciałami. W część z nich wcielają się Sigourney Weaver, Tom Skerritt, Veronica Cartwright i Yaphet Kotto.
Dave Kehr, Chicago Reader, 1979
Sprawdź też: Kontynuacja potwierdzona! Studio A24 zamawia sequel HORRORU DEKADY. Pierwszy teaser
„Psychoza” (A. Hitchcock, 1960)
Filmy Alfreda Hitchcocka są najczęściej przenikliwe i rozrywkowe. „Psychoza” jest jednak wyjątkiem. Opowieść, będąca adaptacją powieści Roberta Blocha, skupia się na Marion (...), która w trakcie burzy odnajduje schronienie w złowieszczym motelu należącym do szalonego wypychacza zwierząt, mieszkającego w posiadłości obok z jeszcze bardziej niestabilną matką. Wkrótce potem następuje jedna z najbardziej obrzydliwych scen mordu w historii kina. Rozgrywa się w łazience i składa z ujęć przesuwania dłonią po kafelkach i wody uchodzącej do odpływu. Trafnie można opisać ją, jako paskudną. „Psychoza” nie jest długim filmem, ale się nim wydaje. Być może to przez to, że reżyser przesadnie skupia się na technikach obrazowania. Być może dlatego, że tak trudno zaangażować się w którąkolwiek z postaci – jeśli to w ogóle możliwe.
Głupawa aura tajemniczości wokół seansów „Psychozy” wydaje mi się niezwykłą pomyłką. „Manager tego kina otrzymał instrukcję, by – pod groźbą utraty życia – nikogo nie wpuszczać na salę po rozpoczęciu projekcji. Po obejrzeniu Psychozy nie zdradzajcie zakończenia. Podpisano: Alfred Hitchcock”. Nie byłbym w stanie zdradzić tego zakończenia, nawet gdybym chciał. Powód jest prosty: cała ta bestia wykończyła mnie tak bardzo, że nie dotrwałem do końca. Twój edykt może i utrzymałby mnie z dala od kina panie Hitchcock. Ale z całą pewnością nie utrzyma mnie w nim.
C.A. Lejeune, Observer, 7 sierpnia 1960
„Szczęki” (S. Spielberg, 1975)
Pierwszą i najbardziej kluczową kwestią przy omawianiu nowego filmu Universala (...) jest ograniczenie wiekowe PG, które jest w tym przypadku szalenie niewłaściwe. Wytwórnia trafie doprecyzowała w reklamach filmu, że „Szczęki” są zbyt brutalne dla dzieci. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można stwierdzić, że film wywróci żołądki wrażliwych widzów w każdym wieku. (...) Badania (...) potwierdzają to, co nakazywał wcześniej zdrowy rozsądek: dzieci najbardziej identyfikują się z tym, co dzieje się na ekranie innym dzieciom. (...) „Szczęki” to prawdziwy koszmar dla młodych widzów. (...) I może brzmi to niczym zawoalowany komplement pod adresem dobrze wykonanego filmu. Ale podczas gdy nie mam najmniejszych wątpliwości, że „Szczęki” przyniosą Universalowi i producentom Richardowi Zanuckowi i Davidowi Brownowi fortunę, jest to zarazem praca prostacka i eksploatacyjna, która potrzebuje posunąć się do ekscesu, by zrobić na widzach wrażenie. Gdy dobija do brzegu jest natomiast nudna, niezręczna i nierówno napisana.
(...) Pomimo intensywnej gry aktorskiej Roya Scheidera większość filmu opiera się na malowanej szerokimi pociągnięciami, oczywistej melodramie. (...) Wygląda to tak, jakby cały projekt – od pierwszego manuskryptu – przekalukowano na efekt komercyjny. W końcowym filmie wskazuje na to wręcz uparta ignorancja wobec kluczowych postaci (...) [Murray] Hamilton to karykatura chciwej krótkowzroczności. [Robert] Shaw (...) jest z pewnością wielobarwny, ale jego poczynania (...) służą tylko popychaniu akcji. Nie odsłaniają żadnej logiki jego szaleństwa. [Richard] Dreyfuss to żywiołowy bohater i jego angażująca kreacja robi największe wrażenie, mimo że fabuła raz wymaga od niego, by był niezmiernie mądry, a raz zaskakująco niedoświadczony.
(...) Młody Steven Spielberg, który stanął za kamerą, udowodnił już wcześniej, że posiada wyczucie do obrazowania filmów akcji. Ale zarówno on, jak i sam scenariusz, nie osiągają sukcesu w portretowaniu relacji ludzi z ludźmi równie umiejętnie, co relacji ludzi z rekinem. Intymne sceny nie należą do mocnych stron reżysera.
Charles Champlin, Times, 20 czerwca 1975
Poniżej oryginalny tekst.
Zdj. Times
„Lot nad kukułczym gniazdem” (M. Forman, 1975)
Od razu widać, że to ma być naprawdę szczególny film. To oczywiste – jeszcze od pretensjonalnych napisów początkowych. Jeszcze bardziej o zamierzonej Wadze filmu daje znać jego zakończenie, w którym nazwiska aktorów i ekipy produkcyjne przesuwają się po ekranie w kompletnej ciszy. Jest to nieszczególnie subtelne potwierdzenie tego, że na ekranie wydarzyło się właśnie coś paskudnego. Coś, po czym powinniśmy opuścić kino w ciszy i zdumieniu. Przerażająca śmierć głównego bohatera, McMurphy'ego, granego przez Jacka Nicholsona rzeczywiście jest paskudna. I trudna do przewidzenia. Zaś nieprzewidywalność to jedna z najmniej ujmujących cech opowieści rozgrywających się w szpitalu psychiatrycznym. Gdy fabułę można wywrócić do góry nogami w jednej sekundzie, z pomocą jednej niezrównoważonej osoby, trudno jest autentycznie zainteresować się taką historią.
Gdybym uwierzył w postacie w tym filmie, byłby to bolesny seans. W tym przypadku był jednak po prostu obrzydliwy. Zirytowały mnie techniki, którymi próbowano pochwycić moje emocje. Ale wraz z opuszczeniem kina, czułem, że ta przybijająco okropna historia nie znaczyła absolutnie nic. (...) Indywidualne kreacje są dobre, ale obecność realnych pacjentów upewnia, że grupa jąkających, nisko zwieszonych szczęk i nieobecnych oczu to tylko poszlaki przeszarżowanego aktorstwa. A gdy cała grupa znajduje się w jednej scenie (...), fałszywość filmu staje się aż nazbyt jasna. Pacjenci podążają za sobą jak dzieci, czasem gromadzą się wokół jednego z bardziej stukniętych członków, gdy pomagają mu wskoczyć do łóżka z przemyconą przez okno dziwką. Kiedy indziej grają wspólnie w piłkę, w scenie, która najwyraźniej ma nas dotknąć. (...) Jeśli film ma rzeczywiście krytykować domy opieki psychiatrycznej, powinien być poważniejszy. Są takie tematy, w których komedia nie jest w stanie powiedzieć więcej od pełnoprawnego dramatu i to jest jeden z nich. Ponieważ jest w tym filmie tak wiele intencjonalnego humoru, widownia nie ma pojęcia, kiedy powinna przestać się śmiać. A przynajmniej do ostatniej sceny, w której McMurphy zostaje zredukowany do warzywa i uduszony przez swojego przyjaciela Indianina. Wtedy widownia przestaje chichotać.
Powiedziano mi, że ta finałowa scena, w której Indianin wychodzi przez okno i ucieka w kierunku Kanady ma oznaczać bardzo wiele rzeczy. Nietrudno byłoby zobaczyć cały ten film, jako groteskowy symbol współczesnego świata. Ale jako że nikt nie dał mi żadnych wskazówek mogę powiedzieć tylko tyle, że poza kilkoma bardzo dobrymi kreacjami film nie zaoferował absolutnie nic. Może poza ciągłym wrażeniem mdłości.
Kenneth Robinson, The Spectator, 6 marca 1976
Poniżej oryginalny tekst.
Zdj. The Spectator
Sprawdź też: Co robi Loki w McDonaldzie? Serial Marvela i sieć fast-foodów szykują osobliwy crossover
„Nosferatu – symfonia grozy” (F. W. Murnau, 1922)
Za sprawą swego wieku oraz ekstrawaganckich rozwiązań „Nosferatu – symfonia grozy”, film rzekomo zainspirowany mrożącym krew w żyłach „Draculą”, porusza nieszczególnie. Jest to tego rodzaju rzecz, którą można obejrzeć o północy bez obawiania się, że wpłynie to na godziny sennego wypoczynku. W istocie podczas wczorajszego pokazu w Film Guild Cinema, gdzie można teraz obejrzeć tę produkcję, na sali znalazł się przynajmniej jeszcze jeden człowiek, który zauważalnie odpływał w sen. Z kolei inny był na przemian przerażony i cieszył się krótkimi drzemkami. Kto wie? Może tym mieszkańcom Greenwich Village przyśniły się właśnie te części filmu, które pozwoliły im na przymknięcie oczu? Nie było wszkaże widać po nich ani śladu niepokoju.
(...) Scenografie i tła [filmu] są dość efektowne, ale postacie przez większość czasu sprawiają wrażenie, jakby robiły co mogą by nas przestraszyć – po tym, jak wycięto je z kartonu i nałożono na settingi z papier mâché. Główną figurą tej orgii gęsiej skórki jest wampir Hrabia Nosferatu. (...) Rusza w podróż, którą pan Murnau obrazuje w pełni, pokazując na ekranie trumny i szczury. By nadać jego postaci większego efektu [reżyser] stosuje cienie (...) [lecz] produkcja działa niczym środek nasenny, a nie prawdziwy thriller. To jak Max Schreck porusza się w roli Nosferatu sprawia zbyt wyuczone wrażenie, by wydawało się rzeczywiste.
Mordaunt Hall, The New York Times, 4 czerwca 1929
Sprawdź też: Marvel zrujnował filmy komediowe? Tak twierdzi gwiazdor popularnego serialu HBO
Źródło: The New York Times / The Observer / Rotten Tomatoes / Times / The Spectator / Chicago Tribune / Chicago Reader / zdj. Warner Bros / Focus / 20th Century Studios / Universal Pictures