Od latających „Piranii” przez „Terminatora” aż do „Istoty wody”. Ranking filmów Jamesa Camerona.

Jego filmy zebrały z kas kin ponad 6 mld dolarów. W pierwszej trójce najbardziej dochodowych produkcji w historii jego „Avatara” i „Titanica” rozdziela jedynie superbohaterski hit „Avengers: Koniec gry”. W latach 80. przedstawił widzom Terminatora – znanego w Polsce jako Elektroniczny morderca – który na zawsze zapisał się w historii popkultury, a w 2009 roku jak nikt wcześniej zrewolucjonizował rozrywkowe kino. Tak, mowa o Jamesie Cameronie, a o to nasz ranking wszystkich filmów, które wyszły spod ręki niekwestionowanego króla filmowej branży.

Miejsce 9. „Pirania II: Latający mordercy”

pirania II.jpg

Jakkolwiek absurdalnie by to nie brzmiało, bez „Piranii II” nie byłoby „Terminatora”. Jeśli James Cameron nie spędziłby kilku tygodni w kotle zdjęciowym na Jamajce, Hollywood mógł równie dobrze nie doczekać się jednego ze swoich największych wizjonerów. Przecież każdy musi gdzieś zacząć, prawda? Droga twórcy „Avatara” na szczyt box office’u była kręta i… osobliwa – zupełnie jak drapieżne ryby ze skrzydełkami. Wiodła od harówy na ciężarówce, przez szorta wspartego kalifornijskimi dentystami, aż po szkołę kampu Rogera Cormana. Po kilku latach pracy przy setach króla klasy B Cameronowi przytrafiła się posada reżysera kontynuacji wziętej „Piranii” z 1978 roku (zgrywa ze „Szczęk” Spielberga, która przy budżecie kilkuset tysięcy dolarów zarobiła ponad 15 mln). Kanadyjczyk wszedł w buty Millera Drake’a, odsuniętego od produkcji przez butnego producenta Ovidio G. Assonitisa, na którym sam Cameron ostro się z czasem przejechał. Trzykrotny zdobywca Oscara został zwolniony przez europejskiego autokratę po kilku tygodniach zdjęć, stąd jego jednoznaczny wkład w efekt końcowy drugiej „Piranii” jest w znacznej mierze nieustalony.

Pomimo zakulisowej awantury „Pirania II: Latający mordercy” ostatecznie broni się jako kampowe filmidło, które da się obejrzeć bez seryjnego przewijania taśmy. Sequelowi brakuje rzemieślniczej spójności poprzednika, ale twórcy w miarę sprawnie bawią się absurdalną konwencją grozy, której – dzięki skrzydełkom przyczepionym do drapieżników – jest tu chyba nawet więcej niż w pierwszej odsłonie. Punkt wyjścia jest w zasadzie ten sam, co wcześniej. Genetycznie zmodyfikowane przez armię piranie są wiecznie żądne krwi. Ludzie pozostają głupi i zachłanni. A wszędzie wokół jest dużo paniki, cycków i okaleczonych ciał. Scenariuszową batalię toczą ze sobą głupawe pomysły i czerstwe żarty, z kolei reżyseria na pierwszy rzut oka przypomina seventisowego pornosa. Reszta to eksploatacyjny standard – losem generycznych bohaterów przejmujemy się tylko umownie, bo pierwsze skrzypce grają tu rozrywane tętnice i skąpane w słońcu ciała. Nic dziwnego, że przy pracy nad filmem Cameron nabawił się gorączki. W malignie przyśnił mu się niezłomny robot wysłany z przyszłości, by go zlikwidować.

Autor: Karol Urbański.

Miejsce 8. „Avatar”

O „Avatarze” pisałem już tutaj, co by mogło oznaczać, że temat jest już wyczerpany. Zwłaszcza że fenomen największego (i najbardziej kasowego) filmu Camerona trudno jest opisać bez mówienia o całej koncepcji, kulisach powstawania, czy technologicznym przełomie. Jeśli oskubiemy go z tych kontekstów, pozostanie do oceny niewiele – raczej prosta fabuła podszyta natrętną ekspozycją, niepróbująca nawet zgłębiać postawionych przez siebie tematów.  Co za tym idzie, niezbyt ciekawy wątek ludzki sprowadzający się na pierwszy rzut oka jedynie do – jeśli mogę być złośliwy – opowiadania historii Pocahontas po raz enty. Ponad tym wszystkim zaś cudowny świat bogaty w szczegóły, nieprzerwanie przykuwający nasze spojrzenie, będący prawdopodobnie jednym z najpiękniejszych filmowych obrazów. Pandora staje się zwyczajnie realna, bo potrafimy uwierzyć, że taka jest.

I ta rozbieżność obu warstw – realizacyjnej i narracyjnej – sprawia, że trudno ten kamień milowy w rozwoju kinematografii ocenić jednoznacznie. Jeden rabin powie, że nie widział do tej pory nic piękniejszego, co rekompensuje mu miałką opowieść. Drugi powie, że po co mu te wszystkie piękne widoki, skoro bez opowieści zostają…no właśnie, pięknymi widokami. Trochę trudno też tu mówić o takich aspektach jak gra aktorska, praca kamery, scenografia, oświetlenie, gdy praktycznie wszystkie z nich są przykryte pod grubą warstwą CGI. CGI do dziś robiącego wrażenie, nieważne czy widzianych na ekranie kina IMAX, czy na starym telewizorze. Nie można jednak odmówić tu widocznych starań autorów, by cel ten był możliwy – pomińmy fakt, że Cameron poświęcił lata na preprodukcje, pracę nad nowymi technologiami, dosłowne naginanie zasad panujących na filmowym rynku i procesie produkcyjnym. On ewidentnie planował stworzyć Opus Magnum dziedziny kinematografii i pewnie nazwanie tego filmu przy jego premierze „dobrym” już mogło dla niego nie wystarczyć. Ale patrząc na to, że udało się mu znowu podbić światowe kina, a my mimo upływu 13 lat nadal czekamy na kolejną część, w jakimś stopniu chyba się udało. Możliwe, że dopiero teraz, przy premierze „Istoty wody” zapominamy o tym wrażeniu „rewolucyjności”, które pierwszy „Avatar” skutecznie w nas zaszczepił. Dla mnie jednak powrót do niego i zmierzenie się z nabudowaną przez niego nostalgią i pragnieniem niemożliwego okazał się wręcz oczyszczające. 

Autor: Maciej Maj.

Miejsce 7. „Otchłań”

Uroczysta premiera filmu „Otchłań” Jamesa Camerona odbyła się w sierpniu 1989 roku i można odnieść wrażenie, iż jest to tytuł dość zapomniany w skali innych sukcesów kanadyjskiego reżysera. Nie dość, że jego box office’owy wynik nie był zachwycający (światowy przychód rzędu 90 milionów dolarów przy budżecie szacowanym na 45 mln), to dodatkowo – w pamięci szerszej publiczności zapisał się jedynie jako pozycja w filmografii pomiędzy dwoma kasowymi kontynuacjami, czyli „Obcy – decydujące starcie” oraz „Terminator 2: Dzień sądu”. Pomijanie produkcji z Edem Harrisem w roli głównej przy analizie filmowego dziedzictwa Camerona jest jednak jawną niesprawiedliwością. „Otchłań” to pierwszorzędny, klaustrofobiczny thriller science fiction, który jest jednocześnie świadectwem warsztatowej sprawności twórcy „Avatara”, jak i scenopisarskiej skłonności do pretekstowych fabuł. Niespieszne tempo narracyjne okazało się doskonałym nośnikiem dla zasiania posępnego nastroju i poczucia izolacji, ale również nie brakuje tu scen zachwytu odkrywania nowego świata, opisywanego przez czytelną muzykę Alana Silvestriego.

Główną siłą filmu są zdecydowanie techniki użyte do skonstruowania kinowej opowieści – techniki, dzięki którym obraz ten wygląda wciąż świeżo i imponująco, prezentując nowe oblicze reżyserskich umiejętności Jamesa Camerona. To produkcja oszałamiająca rozmachem, otwierająca kolejny rozdział w historii zdjęć trikowych, ale zarazem niezwykle kameralna – autor pozwala widzowi pooddychać ekranową rzeczywistością, nim zdecyduje się zwiększyć zanurzenie. Wspomniany wcześniej Ed Harris, a także jego ekranowa partnerka – Mary Elizabeth Mastrantonio – zaliczają jedne z najlepszych kreacji w karierze, a Michael Biehn, grający rolę popadającego w podwodny obłęd por. Hirama Coffeya, kolejny raz udowadnia, iż plan filmowy reżysera „Terminatora” to dla niego najlepsze środowisko pracy. Obezwładniające efekty działań operatorskich Mikaela Salomona, jego gra światłem i cieniem lub wspaniale sfotografowany pościg batyskafów, dopełnia jedynie wizji Camerona – i choć za scenariuszem stoi sporo naiwności, to spójności oraz konsekwencji w budowaniu tej wizji nie można odmówić. Warto również zaznaczyć, że scena wody imitującej twarz bohaterki Lindsey stanowiła fundament dla designu postaci T-1000 z produkcji zrealizowanej dwa lata później… O kinowej wartości filmu „Otchłań” mówi się obecnie zdecydowanie za mało!

Autor: Marcin Pietrzakowski.

Więcej o filmie znajdziecie w tekśćie: NOSTALGICZNA NIEDZIELA #94: „Otchłań”.

Miejsce 6. „Prawdziwe kłamstwa”

Dla jednych ostatni „klasyczny Cameron”, dla drugich jeden z najmniej charakterystycznych (i z tych słabszych) filmów pochodzącego z Kanady reżysera. Obie grupy się mylą. Bo choć „Prawdziwe kłamstwa” to remake słabo znanej szerokiej publiczności komedii francuskiej „La Totale!” (1991), to z oryginału zapożycza jedynie punkt wyjściowy (pracownik telekomunikacyjny, uważany za nudziarza w życiu prywatnym, okazuje się tajnym agentem). Znacznie więcej niezwykle dynamiczny actioner z 1994 roku zawdzięcza serii o Jamesie Bondzie. Pomysłodawca „Terminatora” z powodzeniem wykorzystał absencję agenta 007 na ekranach kin (okres pomiędzy 1989 a 1995 rokiem), tworząc wystawne, z silnymi akcentami komediowymi widowisko szpiegowskie z kategorią wiekową R, które do tej pory nie ma sobie równych, a jego ekstrawagancja i realizacyjny przepych mogą konkurować jedynie z odsłonami z udziałem Pierce’a Brosnana.

„Prawdziwe kłamstwa” udanie bawią się konwencją bondowską. Cameron przy pisaniu scenariusza musiał sobie odświeżyć produkcje o szpiegu JKM. Sekwencja w Szwajcarii spokojnie mogłaby posłużyć jako teaser przed czołówką z piosenką. Harry Tasker (Arnold Schwarzenegger) wyłaniający się w stroju nurka (pod nim ma elegancki smoking) spod tafli lodu to nawiązanie do początku „Goldfingera”. Następnie flirtuje i tańczy tango z Juno Skinner (w tej roli Tia Carrere, która okazuje się później tą złą dziewczyną), a na koniec salwuje się widowiskową ucieczką z zamku pośród śnieżnej scenerii (jak w „W tajnej służbie Jej Królewskiej Mości”). W epilogu Harry jest także w smokingu, tylko ma białą marynarkę (jak Sean Connery w „Goldfingerze”). Złego Aziza, arabskiego terrorystę, gra Art Malik, który wcielił się w sprzymierzeńca Bonda w filmie „W obliczu śmierci”. Z „Licencji na zabijanie” Cameron zapożyczył most Seven Mile Bridge na Florydzie. W drugiej części z Timothym Daltonem pojawia się on na początku, zaś w „Prawdziwych kłamstwach” w trzecim akcie w scenie z limuzyną i harrierami. No właśnie, te samoloty pionowego startu aż się proszą, by je częściej wykorzystywać w filmach. Nadają się idealnie do efektownej rozwałki. To przecież brytyjskie maszyny, zapewne znalazłyby miejsce w świecie 007. W tym przypadku James Bond może pozazdrościć amerykańskiemu koledze po fachu.

Więcej o filmie znajdziecie w tekśćie: NOSTALGICZNA NIEDZIELA #133: „Prawdziwe kłamstwa” (1994).

Autor: Tadeusz Skarbek.

Miejsce 5. „Avatar: Istota wody”

W „Istocie wody” reżyser korzysta ze sprawdzonego — przez samego siebie — przepisu. Podobnie jak w drugim „Terminatorze” akcja świadczy swe usługi w rozbudowie relacji między postaciami, z kolei wzorem „Titanica” wizualna maestria wtóruje storytellingowi. Szum wokół sequelu z czasem ucichnie, ale ja już wiem, że za rok też będę bawił się świetnie. Tak samo, jak bawiłem się kilka dni temu, powtarzając „jedynkę”.

Pomimo że warstwa tekstualna filmu jest zdecydowanie najsłabszym elementem układanki (Cameron ma wciąż problem z łopatologicznością pierwszego aktu, gdzie bohaterowie za sprawą vlogów dosłownie tłumaczą nam, co się dzieje), drugi „Avatar” nigdy nie traci siły przebicia. Idąc przykładem poprzednika, „Istota wody” nie sili się na skomplikowaną fabułę czy rozległe niczym Drzewo Dusz motywy, które będzie można eksplorować w jednym z trzech zaplanowanych sequeli. To w tej samej mierze prostolinijna, co spójna historia, którą reżyser ogrywa na bardzo osobistych nutach (James wraz z żoną Suzy mają piątkę dzieci, w tym dwoje przybranych z poprzednich małżeństw). W rękach innego twórcy moglibyśmy skwitować je fałszem czy żerem na emocjach widzów, jednak Cameron nieprzerwanie serwuje je z wyczuciem. Może to dlatego, że spokorniały z upływem lat mężczyzna sam zwykł określać się „ojcem dupkiem”, a może dlatego, że – jak mało który filmowiec – potrafi zręcznie łączyć dramaturgiczną potyczkę z rozwojem postaci.

Filmowe przeżycie „Avatara” w równym stopniu wsysa, co kamufluje scenariuszowe niedostatki. Z jednej strony widz zapomina o zlekceważonym wątku nieugiętej generał (Edie Falco), bo zagapił się na skrzela pandorańskiej płaszczki, z drugiej zaś głębia świata przedstawionego karze wybaczać wszelkie niedociągnięcia. Niemniej w trakcie seansu ma się poczucie korzystania z dobrodziejstw technologii przede wszystkim na poczet bohaterów. To właśnie pod względem niuansów designu postaci Na’vi postęp technologiczny w „Istocie wody” widoczny jest najwyraźniej. Wszelkie ruchy, grymasy, krople potu i łez porywają nie tyle płynnością, ile poczuciem nieodpartego realizmu. Dopiero z czasem człowiek łapie się na tym, że po ekranie skaczą trzymetrowe stwory z ogonami. Cameron jest na tyle świadomym twórcą, że doskonale wie, by dawkować optyczne atrakcje. Wraz z pierwszym — odpowiednio przeciągniętym — wejściem pod taflę reżyser odkrywa dla kina niezbadany dotąd obszar.

Więcej o filmie znajdziecie w tekśćie: „Avatar: Istota wody” – recenzja filmu. Powrót króla.

Autor: Karol Urbański.

@filmozercy 5 ciekawostek o filmie „Avatar: Istota wody” #avatar #avatar2 #kino #disney #jamescameron #tiktok #ciekawostki ♬ dźwięk oryginalny - Filmożercy

Miejsce 4. „Titanic”

Jeśli chcesz rozbudzić w kimś pasję kina, pokaż mu „Titanica”. Właśnie taka myśl przyświecała mi, gdy po kilkunastu latach postanowiłem raz jeszcze obejrzeć romantyczne opus magnum Camerona. Ale wiecie, od deski do deski. Z nosem wlepionym w ekran, a nie w dwóch częściach na Polsacie z pasmem reklamowym Harnasia, Play’a i nowych ultracienkich podpasek. To jeden z tych filmów, które zaangażowanie wynagradzają widzowi z nawiązką. Po nieprędko eskalującym pierwszym akcie zaczynasz wsiąkać w rzeczywistość 1912 roku. Nim ekranowy czas wybije pierwszą godzinę, orientujesz się, że siedzisz razem z Jackiem i Rose na bankiecie, by po chwili zasuwać w rytm zakrapianej Guinnessem polki. Wystawny transatlantyk jest twoim domem przez resztę wieczoru. Zresztą jest o to nietrudno. Cameron skonstruował ci wierną kopię statku, na realizację projektu wydał więcej, niż kosztował sam Titanic, a żeby doprowadzić karkołomne przedsięwzięcie do końca, zrezygnował z reżyserskiej gaży. W tym filmie wszystko musiało być na 100% – od cylindrów maszyny parowej, przez przedwojenne wzornictwo ścienne, aż po serwis stołowy, którym ciska o podłogę jeden z bohaterów.

Choć wielu wróżyło filmowemu „Titanicowi” drogę na dno jeszcze przed startem, tak sprawny kapitan jak Cameron swobodnie ominął medialną górę lodową. Twórca „Terminatora” nie tyle wyprowadził niedowiarków z błędu, ile zagrał im na nosie, inkasując 11 Oscarów i cumując statek na samym wierzchołku box office’u. Niewiele jest obrazów w historii kina, w których wszystkie elementy współgrają ze sobą właściwie bez zarzutu. Leonardo DiCaprio i Kate Winslet z miejsca znaleźli się w panteonie ekranowych par wszech czasów, muzyczny hit Céline Dion rozklejał najtwardszych facetów, z kolei sam „Titanic” urósł do rangi takich klasyków fabryki marzeń, jak „Przeminęło z wiatrem” czy „Casablanca”. Tym idealnym związkiem melodramatu z filmem katastroficznym Cameron potwierdził, że należy do pierwszej ligi reżyserskiej, a jego scenariuszowa dramaturgia zrównała się z precyzją szwajcarskiego zegarka. W okamgnieniu świat oszalał na punkcie „Titanica”. Każdy aktor chciał być jak DiCaprio. Każdy reżyser chciał poczuć się jak Cameron. By móc krzyknąć „I’m the king of the world”!

Autor: Karol Urbański.

Miejsce 3. „Obcy – decydujące starcie”

Czy jest coś bardziej fenomenalnego niż obcy? Ano, owszem – cała chmara obcych, które są żądne mordu i przetrwania za wszelką cenę. Bardzo często jednakże jako widzowie możemy się przekonać, że więcej nie zawsze znaczy lepiej, bo gdy z ekranu na każdym kroku zalewa nas akcja, można poczuć przesyt. Lecz nie w tym wypadku.

„Obcy – decydujące starcie” dzieje się dokładnie 57 lat po wydarzeniach z części pierwszej. Grana przez Sigourney Weaver sierżant Ellen Ripley dryfuje zahibernowana w swoim statku, a kiedy zostaje ostatecznie odnaleziona i sprowadzona na Ziemię, staje przed zadaniem odnalezienia się w nowej rzeczywistości. Dodatkowo pracownicy tajemniczej korporacji, dla której wykonywała misję podczas lotu Nostromo, zdają się nie wierzyć w jej historię spotkania z niebezpiecznym ksenomorfem. Oczywiście do czasu, kiedy kontakt z naukowcami na księżycu LV-426 (tym samym, na którym odnaleziono jaja obcego) po prostu się urywa, co wymaga powołania specjalnej drużyny wojskowej zdolnej do przeprowadzenia akcji ewakuacyjnej.

Druga część kultowej serii filmów o łączącym zarówno cechy ludzkie, jak i zwierzęce ksenomorfie moim zdaniem jest bardziej efektowna niż poprzedniczka. Nadal otrzymujemy tu kilka scen iście klaustrofobicznych i wywołujących dreszcze, lecz spora część widowiska polega na  walce z nacierającym rojem kosmitów, co jest typowe dla kina akcji. Na końcu natomiast film stara się niejako powtórzyć pewien motyw z pierwszej części i przybrać czystą formę horroru science fiction. Cameron funduje widzowi istny miszmasz gatunkowy, w którym każdy znajdzie coś dla siebie. Osobiście, tak jak nie czuję się wyjątkowo porwany przez efektowne sceny wybuchów i prucia w kosmitów „ile fabryka dała”, tak bardzo doceniam horrorowe aspekty dzieła.

Na uwagę zasługuje fakt odpowiedniego przygotowania aktorów. Niemal wszyscy odtwórcy ról żołnierzy poza Michaelem Biehnem przez dwa tygodnie uczestniczyli w szkoleniu wojskowym, aby „nasiąknąć” nieco koszarowym klimatem i poznać panujące w tym środowisku zwyczaje.

„Obcy – decydujące stracie” definitywnie rozprawia się także ze współczesnymi próbami ukazania silnej kobiecej bohaterki. Aktualnie takimi heroinami naszych czasów miały być serialowa She-Hulk i Kapitan Marvel. Wyszło to niezbyt lotnie, a wręcz obrazoburczo. Na szczęście nadal mamy Ripley, która stanowi bohaterkę z krwi i kości, a czasem nawet niczym w pegasusowej Contrze dokonuje rzeczy, jakich nie był w stanie dokonać wyspecjalizowany oddział marines.

Autor: Sebastian Jadowski-Szreder.

Miejsce 2. „Terminator”

Choć swą znajomość z filmografią Jamesa Camerona i serią o Terminatorze zacząłem od części drugiej, która przez długi czas pozostawała dla mnie absolutnym filmowym numerem jeden, tak z czasem, wraz z kolejnymi powtórkami coraz bardziej doceniałem część pierwszą, podczas gdy bijąca po oczach wtórność sequela coraz bardziej mi doskwierała. I choć koniec końców nie jestem w stanie obniżyć oceny „Dnia Sądu”, to jednak właśnie pierwszy „Terminator” zasługuje w mojej opinii na tytuł najlepszego spośród dzieł, jakie wyszły spod ręki Jamesa Camerona. Surowy i mroczny jak żaden z jego późniejszych filmów, „Terminator” pozostaje wzorcowym przykładem tego, na jakie wyżyny realizacyjne można się wzbić, nawet nie dysponując ogromnym budżetem czy zaawansowaną technologią. Zastosowane tu efekty specjalne również po latach przemawiają do mnie zdecydowanie bardziej niż przełomowe, co prawda, CGI z sequela, które jednak z czasem dość mocno się zestarzało (a i sam pomysł na postać T-1000 nieszczególnie mnie zachwycał). Surowe, elektroniczne brzmienie muzyki Brada Fiedela dodatkowo podkręca klimat i towarzyszące seansowi emocje.

Nie można nie wspomnieć o tym, że to właśnie w tym filmie otrzymaliśmy bodaj najbardziej pamiętną rolę Arnolda Schwarzeneggera, który sprawdził się perfekcyjnie jako bezlitosna maszyna do zabijania, nic więc dziwnego, że stanowił wzorzec i inspirację dla wielu późniejszych naśladowców. Ze wszystkich części serii, atmosfera tej jednej zdecydowanie najlepiej koresponduje z podjętym wątkiem nadchodzącej zagłady ludzkości i także tylko i wyłącznie tutaj cała karkołomna konstrukcja scenariusza opartego na motywie podróży w czasie, sprawia wrażenie sensownej i przemyślanej (by potem widowiskowo rozsypać się już w pierwszym sequelu). Na dobrą sprawę pierwszy „Elektroniczny Morderca” (jak swego czasu nazywano ten film w Polsce) to dzieło kompletne, stanowiące perfekcyjną, zamkniętą całość i niepotrzebujące żadnych kontynuacji (choć mimo wszystko dobrze, że powstała przynajmniej ta pierwsza). Mimo szeregu prawdziwych perełek w filmografii Jamesa Camerona, bez wahania wskazuję ten film jako mojego faworyta w tym doborowym towarzystwie. Arcymistrzostwo nie do pobicia.

Autor: Mariusz.

Miejsce 1. „Terminator 2: Dzień sądu”

Są rzeczy niezmienne w środowisku krytycznym – np. to, że przyjęło się „Judgment day” jako najlepszą odsłonę serii filmów z Terminatorem. W dobie wszechobecnych sequeli (mówimy tak, jakby nigdy wcześniej nie próbowano masowo odcinać kuponów od hitów), „Dzień sądu” jawi się jako kontynuacja idealna. Wszystkiego jest więcej, wszystko jest szybsze, wszystko jest mocniejsze, a założenia pozostają te same. Wyścig z czasem i goniącym bohaterów przeznaczeniem podparty pełnymi wigoru scenami akcji. To wydaje się idealnym miksem i satysfakcjonującym rozwojem serii…ale dla mnie, to mimo wszystko jest ideał bardziej z założenia. Siedem lat pomiędzy częścią pierwszą a kultową kontynuacją był jakby czasem na rozbrojenie pewnej legendy. John Connor, którego wyobrażaliśmy sobie jako charyzmatycznego dowódcę, okazał się jeszcze zbyt młody do swojej roli. Jego matka nie przypomina już tej wystraszonej final girl, ale dalej nie pokonała strachu, który pozbawia ją szans na normalne życie. Arnold Schwarzenegger przestał natomiast być łowcą, zmierzając aż do finału w stronę chłodnego, acz pływającego w swojej zajebistości action hero.

To oprócz konsekwentnej, satysfakcjonującej ewolucji postaci także konsekwentna ewolucja mainstreamowego kina. Pierwszej części było bliżej do klasycznego slashera niż do rozbuchanego kina akcji. Druga podąża z duchem trendów, dalej celebrując to przejmujące poczucie lęku i nieuchronnego końca. Gdybym miał jednak osobiście wybrać, to jednak oryginalny „Terminator” zawsze trafiał do mnie bardziej. Z jednej strony tą slasherową formułą, z drugiej strony prostszymi, ale bardziej poetyckimi i umożliwiającymi odniesienie się motywacjami postaci. A także bardziej satysfakcjonującym wykorzystaniem efektów praktycznych. W drugiej części postanowiono pobawić się też trochę tym, co cyfrowe, ale nadal – to, co wykonane na planie przez speców od efektów specjalnych, wygląda zjawiskowo. Jestem skłonny zaryzykować, że to właśnie konwencja kina akcji sprawia, że „Dzień sądu” uznawany jest za film mimo wszystko lepszy, przez co wcale nie gorszy pierwszy „Terminator” bywa spychany na margines. Cameron drugi już raz zmienia formułę i skalę franczyzy, za którą się bierze – po raz pierwszy mieliśmy do czynienia z „Obcym”, gdzie wystraszona załoga Nostromo i jeden potwór zostają zastąpieni grupą komandosów i całym tłumem potworów.

Autor: Maciej Maj.

zdj. Disney