Oscary 2022: „Drive My Car” – recenzja filmu. O WIELKICH i małych słowach

Wśród filmów nominowanych w tym roku do walki o najważniejszego Oscara znalazła się produkcja „Drive My Car” w reżyserii Ryûsuke Hamaguchiego, która ma już na swoim koncie cztery nagrody z Cannes oraz Złoty Glob. Sprawdźcie naszą recenzję.

Co by nie mówić, recenzenci naprawdę zrobili „Drive My Car” dobrą reklamę. Kolejne serwisy i media branżowe prześcigały się wręcz w prawieniu komplementów dla Ryûsuke Hamaguchiego i jego najnowszej produkcji, nie szczędząc przy tym wielkich słów. Mając więc głowę zaprzątniętą recenzenckimi peanami, łatwo było się rozgniewać na praktycznie 3-godzinny film o jeżdżeniu samochodem (choć nie tylko), w utrzymanym typowo przez Japończyków skrupulatnym minimalizmie. Ale ja po wyjściu z kina zły byłem bardziej na tych recenzentów – nie przez nabudowanie moich oczekiwań pod sam sufit, chociaż premiera „Drive My Car” i tak była dla mnie najbardziej oczekiwaną, od kiedy tylko wąskie grono widzów mogło zaznać jej na ostatniej edycji Nowych Horyzontów – zwyczajnie zaczęły mnie drażnić te wielkie hasła, które będą biły z plakatów w okolicach kampanii Oscarowej:

,,WSPANIAŁY”. ,,ZNAKOMITY”. ,,NIESKOŃCZENIE FASCYNUJĄCY”. ,,MAJSTERSZTYK”. ,,OSCAR JEST TU KWESTIĄ CZASU”.

Oczywiście, to tylko słowa, do tego nie tak dalekie od oceny, jaką mógłbym wystawić omawianej produkcji, ale wydaje mi się, że „Drive My Car” jest akurat takim dziełem, przy którym nie chciałbym po nie sięgać. „Drive My Car” to przede wszystkim historia drogi – bohatera Hidetoshiego Nishijamy, aktora i reżysera teatralnego, poznajemy gdy doznaje wielkiej życiowej straty. Pierwsza myśl, jaka się wtedy pojawia – uciec jak najdalej, zasiąść za kółkiem równie wiekowego co on Saaba i jechać przed siebie tak daleko, jak pozwoli licznik benzyny. Jak jednak się okazuje, przed przeszłością nie da się uciec tak łatwo, nieważne jak głęboko się ją zakopie. W trakcie trasy do zapomnienia pozna młodą i skrytą Misaki (Toko Miura), będącą w trakcie podobnej ucieczki co on. Niespodziewanie ich drogi połączą się w jedną i oboje będą musieli dotrzeć tam, gdzie wcale nie chcieli wracać.

Oczywiście w tym wszystkim zaszyta jest masa pobocznych historii, postaci, które spotyka główna dwójka, a wraz z nimi pewnych niuansów, bardziej lub mniej subtelnych nawiązań do Czechowa i Dostojewskiego, ale też nauk buddyjskich i konfucjańskich, ech atomowej tragedii na Hiroszimie, a nawet reżyserskiej autorefleksji odnośnie tworzenia. Jednak żaden z nich nie wykracza w trakcie seansu poza coś więcej niż odnogę od głównej osi fabularnej, która stanowi tu raczej coś w rodzaju metaforycznej trasy dla pary bohaterów – tak długo, jak nie będą musieli, nie zechcą się zatrzymywać czy oglądać za siebie. W jej trakcie nie ma miejsca na kulminacyjne wydarzenia czy przełomy (a część z nich kamera skromnie ominie) czy równie wielkie narracje, które na koniec seansu będą biły wprost z ekranu, by można było kontemplować je w czasie napisów końcowych.

drive-my-car-recenzja-filmu-oscary.jpg

Nie padną w trakcie seansu z ust bohaterów ważne deklaracje, nikt nie powie do samego końca niczego wprost, chowając swoje intencje za opowieściami innych osób. Nie będzie idących za tym typowo dramaturgicznych praktyk, nie będzie postojów na trasie, w których trzeba będzie jednak wyciągnąć scenopis, by fabuła jakoś ruszyła do przodu. Hagamuchi i jako reżyser, i jako scenarzysta (do spółki z Takamasą Oe) ugrywa w „Drive My Car” jeden z najlepszych fabularnych minimalizmów, najmniej napastliwy swoją scenariuszowością i ukrywający to, że na całą historię z góry jest ustalony jakiś zasadniczy plan. Śledzi się to jak nieskrępowaną niczym, bezcelową włóczęgę. Jak podróż samochodem na trasie, tylko że zamiast fotelu samochodu mamy fotel na sali kinowej, a zamiast jednostajnego widoku za oknem – niewiele bardziej zmienny obraz na ekranie kinowym. A jak mówi bohater Hidetoshiego Nishijamy w pewnym momencie historii, gdy to już Misaki prowadzi jego samochód, ,,robi to z takim wyczuciem, że zapomina się o tym, że przebywa się w samochodzie”.

Oczywiście, nawet w najbardziej wygodnym fotelu i z najlepszym kierowcą za kółkiem trzygodzinna trasa może się wydać męcząca, jednak w tym przypadku największym zyskiem jest właśnie sama podróż, nie moment dotarcia do jej celu. Chociaż scenariusz „Drive My Car” nie oferuje najszerzej rozpisanej ani nawet szczególnie nowatorskiej opowieści w wątku głównym, to nie przestaje angażować nawet na chwilę – to, co kryje się pod jego powierzchnią, otwiera mu wiele pobocznych torów, w swojej prostocie i tempie kolejnych scen stwarza idealną okazję do głębszego zastanowienia się nad tym, czy przyszło się na salę dla kina ,,WSPANIAŁEGO”, ,,ZNAKOMITEGO”, ,,NIESKOŃCZENIE FASCYNUJĄCEGO”, które odbierze na nadchodzącej gali oscarowej statuetkę ,,pocieszenia” dla najlepszego filmu (zagranicznego), czy jednak dla skromnego opowiadania o rzeczach prostych, w którym najpiękniejsze jest właśnie to, że nie próbuje ich komplikować.

„Drive My Car” jest zwyczajnie zbyt cichy, zbyt kojący i zbyt wielowarstwowy, byśmy już teraz tytułowali go arcydziełem i wpisywali w grono klasyki. Nawet jeśli bardzo bym chciał, by kiedyś do niego dołączył. Ale może jeszcze nie dziś. Dajmy mu czas, może do gali rozdania Oscarów, może do czasu kolejnej produkcji Ryûsuke Hamaguchiego, może do czasu gdy filmy z Azji będą podbijały amerykańskie i europejskie festiwale z taką łatwością, z jaką my przypisujemy im ponadczasowość. A może gdy po prostu przyjdzie na to czas.

Ocena filmu „Drive My Car”: 5+/6

Sprawdź recenzje innych filmów nominowanych do Oscarów 2022:

zdj. Bitters End / Gutek Film