Oscary 2022: „Belfast” – recenzja filmu. To dni, którymi musimy się delektować

Podczas 94. ceremonii rozdania Oscarów do walki o miano najlepszego filmu 2021 roku stanie między innymi „Belfast” wyreżyserowany do własnego scenariusza przez Kennetha Branagha, brytyjskiego twórcę, ale także aktora znanego w ostatnich latach głównie z filmowych adaptacji kryminalnych powieści Agathy Christie. Czy jego „Belfast” ma szansę na najważniejsze wyróżnienie i – przede wszystkim – czy na nie zasłużył? Zapraszamy do lektury recenzji.

Swoim najnowszym filmem Kenneth Branagh sięga do własnej przeszłości i zabiera nas do rodzinnego Belfastu z 1969 roku. To właśnie wtedy w całej Irlandii Północnej na sile przybierają tak zwane „Kłopoty”, wewnętrzny i wyjątkowo skomplikowany konflikt na tle nacjonalistycznym, etnicznym, a także religijnym, którego początków można upatrywać jeszcze w XVI wieku. Na ulicach miast zaczyna robić się coraz mniej bezpiecznie, a starcia pomiędzy nacjonalistami i rojalistami stają się coraz częstsze i bardziej krwawe. Branagh rozpoczyna swoją historię 15 sierpnia, na chwilę po zakończeniu krwawej Bitwy o Bogside, do której doszło w dniach 12-14 sierpnia w odłączonym od Derry bastionie katolików, w którym nastroje antybrytyjskie pozostawały równie mocne, co nastroje antykatolickie w pozostałej części miasta.

Wszystko to sprawia, że równie niebezpieczną beczką z prochem zaczyna stawać się także Belfast, w którym w okres dojrzewania wkracza właśnie nasz główny bohater – dziewięcioletni Buddy (Jude Hill). Już od pierwszej sekwencji otwierającej film Branagha, w której z przerażeniem obserwujemy, jak beztroska, dziecięca zabawa zostaje gwałtownie przerwana przez grupę protestantów atakujących katolickie domy, doskonale zdajemy sobie sprawę, że to właśnie z perspektywy Buddy’ego przyjdzie śledzić nam szalejący konflikt i jego konsekwencje dla mieszkańców robotniczej dzielnicy, którą od lat zamieszkują żyjące w zgodzie obydwie grupy wyznaniowe. Mimo że kwestia odmiennej religii nie stanowiła w rzeczywistości jedynej osi domowego konfliktu Irlandczyków, to właśnie przez jej pryzmat przedstawia ją widzowi Branagh, a właściwie to Buddy, który nie jest aktualnie w stanie zrozumieć wszelkich politycznych animozji otaczających rozgrywające się od lat walki i wie jedynie, że katolicy to leniwe cwaniaki, dla których możliwość spowiedzi jest przyzwoleniem do regularnego grzeszenia i ucieczką od konieczności stawiania się na mszy.

belfast-recenzja-filmu-judi-dench-hude-hill-ciarán-hinds-min.jpg

Branagh nie jest pierwszym ani nawet dziesiątym reżyserem w historii kina, który na miejski konflikt spogląda oczami dziecka, ale trzeba mu oddać, że robi to z wyjątkowo mocną dawką niczym nieskrępowanej nostalgii. Pomimo mocnego osadzenia bohaterów w realiach zbrojnego konfliktu, który zamienia ulicę Buddy’ego w oblężoną twierdzę, sednem „Belfastu” nie jest wcale próba przybliżenia widzom historii domowej wojny – to sentymentalna laurka dla beztroskich lat dzieciństwa, a także samego kina i opowieść o tym, jak trudno wyrwać swoje korzenie, nawet jeśli pod naszymi drzwiami płoną samochody, a dwie ulice dalej trwają pełnoprawne zamieszki z udziałem wojska. I chociaż nie da się zignorować toczącego się sporu pomiędzy katolikami i protestantami, to reżyser czyni z niego tło i tylko od czasu do czasu wystawia na pierwszy plan, aby wykorzystać jego moc do podkreślenia wagi tego, na czym zależy mu w rzeczywistości – portretowaniu zwyczajnej codzienności, rodzinnego życia, uroków, ale też przywar lokalnych społeczności i pokazywaniu „zwykłych chwil”, które, jak się później okaże, zapiszą się w naszej świadomości na stałe i staną bezpieczną przystanią, do której zawsze możemy zawitać tak jak do rodzinnego domu – jak bowiem prawi filmowy pop:

You're Buddy from Belfast 15... where everybody knows you. And your pop looks out for you, and your mammy looks out for you (...) And wherever you go and whatever you become, that'll always be the truth.

Do wzmocnienia wyidealizowanej wersji swojego dzieciństwa reżyser posługuje się wręcz teatralnymi – chociaż w tym wypadku lepiej pasowałoby jednak określenie filmowymi – figurami dorosłych postaci. W rodzinie Buddy’ego znajdziemy podręcznikowe archetypy dźwigającej na barkach wychowanie synów matki, nieobecnego w domu ojca muszącego ciężko pracować na utrzymanie rodziny oraz własnych nieodpowiedzialnych ciągot do hazardu, który w oczach synów, a przynajmniej tego młodszego, cały czas pozostaje jeszcze protagonistą wyjętym rodem z filmowego westernu, w które Buddy godzinami potrafi wpatrywać się z nieskrywanym uwielbieniem. Nie brakuje też służącego dobrą radą dziadka, który zawsze ma czas dla wnuka, oraz nieco sarkastycznej, ale ciepłej babci. Tworząc tak skrzętnie nakreślone prototypy postaci, Branagh podjął spore ryzyko wpadnięcia w pułapkę schematyczności, ale w pokazaniu czegoś więcej niż pustych wydmuszek pomaga mu idealnie dobrana obsada. I chociaż Caitriona Balfe oraz Jamie Dornan tworzą na ekranie świetny duet małżeński, to nawet przy usilnych staraniach nie są w stanie równać się z absolutnie wybitnym poziomem autentyczności, jaki zaserwowali nam Judi Dench oraz Ciarán Hinds – duet aktorskich weteranów najmocniej odpowiada za przemycenie na ekran prawdziwego oblicza aktualnej sytuacji, w jakiej znalazła się rodzina Buddy’ego, i robi to w iście oscarowy sposób (Akademio nie zawiedź!).

belfast-recenzja-filmu-obsada.jpg

Wracając jednak jeszcze na moment do nostalgicznego klimatu Belfastu”, trzeba wspomnieć o tym, jak istotne znaczenia dla budowania uroku przedstawianych w czarno-białych kadrach zdarzeń ma także oprawa muzyczna. W tym wypadku Branagh jeszcze mocniej niż w przypadku obsady (wszyscy, oprócz Judi Dench, to Irlandczycy) postawił na swój miejscowy rodowód i powierzył stworzenie muzyki do najważniejszego filmu w swojej karierze urodzonemu w Belfaście Vanowi Morrisonowi. Północnoirlandzki piosenkarz i kompozytor słynący ze swojej płynącej w rytm białego soulu i folku twórczości napisał i zaśpiewał na potrzebę produkcji nominowaną do Oscara piosenkę „Down to Joy” – która pewnie polegnie w walce z bondowską nutą Billie Eilish – a resztę wyprawy w przeszłość oprawił swoimi radosnymi balladami z „Days Like This” na czele, które ma spory udział przy tworzeniu najmocniej chwytającej za serce scenie w Belfaście”.

Mimo że film Branagha w walce o najważniejszego Oscara szanse na zwycięstwo ma niewielkie, to nie śmiem nawet wątpić, że spośród wszystkich nominowanych produkcji pozostanie jedną z nielicznych, która zapisze się na stałe w annałach X muzy. Mimo że to wyjątkowo osobista dla samego reżysera podróż w przeszłość, to ma w sobie tak dużo uniwersalności, że każdy będzie w stanie bez trudu ujrzeć, choć na moment, w postaci Buddy'ego samego siebie. Osobiście będę wracał do „Belfastu” regularnie, czego nie mogę powiedzieć o zbyt wielu z tegorocznych kandydatów do walki o Złotego Rycerza.

Ocena filmu „Belfast”: 5+/6

Sprawdź recenzje innych filmów nominowanych do Oscarów 2022:

zdj. Focus Features