Oscary 2022: „Licorice Pizza” – recenzja filmu. Rozstania i powroty w dolinie San Fernando

Nieuchronnie zbliżamy się do 94. ceremonii wręczenia nagród Amerykańskiej Akademii Sztuki i Wiedzy Filmowej. „Licorice Pizza”, które zadebiutowało w polskich kinach w ostatni dzień 2021 roku, przyznano nominacje w trzech kategoriach, ale realnie – dzieło Paula Thomasa Andersona największe szanse ma na zdobycie statuetki za najlepszy scenariusz oryginalny. Czy twórca „Boogie Nights” opuści tegoroczną galę z pierwszym Oscarem w swojej karierze? Na odpowiedź na to pytanie musimy zaczekać do 27 marca... W trakcie oczekiwania, warto jednak odświeżyć sobie tę produkcję po ponad dwóch miesiącach od premiery. Zapraszam do lektury poniższej recenzji!

Wielkim odkryciem nie będzie stwierdzenie, że doświadczenia oraz tło społeczno-historyczne naszej wczesnej młodości lub wieku dojrzewania ma rozległy wpływ na rozwój i wrażliwość każdej jednostki. Refleksja na temat miejsca pochodzenia wraz z towarzyszącymi mu ówczesnymi napięciami albo źródłami inspiracji jest tematem kontemplacyjnej natury scenariuszy wielu dojrzałych twórców filmowych. Niedawno Steven Spielberg zakończył zdjęcia do swojego quasi-autobiograficznego obrazu, czyli „The Fabelmans”, a trzy lata temu wielkie sukcesy w sezonie nagród odnosiła „RomaAlfonso Cuaróna, której tłem była masakra dokonana przez policję na demonstrujących studentach w 1971 roku. Ostatni rok kalendarzowy przyniósł dwie inne produkcje sporządzone na podobnej recepturze – przynajmniej w kwestii punktu wyjściowego dla prezentowanych opowieści. Wprawdzie rodowodu „BelfastuKennetha Branagh – mimo różnicy gatunkowego ciężaru i spectrum emocjonalnego – można doszukiwać się w podobnych rejonach twórczych potrzeb, co dzieła meksykańskiego artysty to „Licorice Pizza” obiera inny kierunek rozwoju akcji. Na trzecim planie, co prawda, majaczy chociażby widmo kryzysu naftowego, ale to nie na nim ma się skupiać obiektyw kamery. Reżyser i scenarzysta – Paul Thomas Anderson – stawia na serię bezpretensjonalnych perypetii oraz młodzieńczego apetytu na życie w Kalifornii w pierwszej połowie lat 70. Wszystko ogrzewane w rozpieszczających promieniach nostalgicznego słońca.

Licorice_02.jpg

Głównymi bohaterami najnowszego dzieła Amerykanina są Alana Kane (Alana Haim) i Gary Valentine (Cooper Hoffman). On – parający się własnym biznesem rezolutny nastolatek, który musi zmierzyć się ze zmierzchem swojej kariery dziecięcego aktora – poznaje Ją – asystentkę fotografa – podczas szkolnej sesji zdjęciowej. On jest zafascynowany Nią od pierwszego wejrzenia, natomiast Ona nie traktuje tych uczuć poważnie z powodu znaczącej różnicy wieku. Pomijając szczegóły charakterystyki bohaterów, rdzeń ich relacji jest dokładnie tam, gdzie w większości historii o pierwszych romantycznych uniesieniach. Czy zatem wyłącznie na tej płaszczyźnie można analizować film Andersona? Dwuznaczna odpowiedź „i tak, i nie” znajduje w tym momencie swoje zastosowanie. Oczywiście, scenarzystę bardziej interesuje sinusoida na poły młodzieńczej więzi Alany i Gary’ego, ale nie bez znaczenia pozostaje bogaty koloryt tła historycznego. Przywołany wcześniej kryzys paliwowy uderza nie tylko w firmę prowadzoną przez głównych bohaterów, ale przede wszystkim w gospodarkę całego kraju, a społeczno-polityczne przemiany obnażają bardziej burzliwy wymiar rewolucji obyczajowej. Aspekty te nie wyznaczają trajektorii wydarzeń, jednakże doskonale asymilują się z trudnym wiekiem, w którym młodzieńcze zagwozdki zmieniają się w problemy dorosłych. Prezentuje to pozorny łuk przemiany postaci, gdy Alana zapatrzona w dziecinne wygłupy swoich towarzyszy zmienia swoje dotychczasowe zajęcie oraz aktorskie aspiracje na pracę z misją – wolontariat w biurze wyborczym Joela Wachsa (Benny Safdie). Tworzy to intrygujący kontrast z postacią graną przez Hoffmana, który wykorzystuje swoje kapitalistyczne ambicje, nowo pozyskane informacje oraz brawurę showmana do otwarcia nowego biznesu. Starcie ideologii z pieniądzem i renomą.

Okres dojrzewania, a także deklarowana potrzeba „dorosłości” jest u Andersona komentowana za pośrednictwem wizualnych tropów, na które składają się m.in. przymiarka garnituru w brudnych białych trampkach lub niefortunne spotkanie w eleganckiej restauracji, skwitowane urwisowskim pokazaniem języka. Niewątpliwym leitmotivem produkcji jest jednak sposób przemieszczania się głównych bohaterów po ekranie – biegnąc. Niezależnie czy zmierzają rozkręcić swoją nową działalność, czy na spotkanie z prominentnym politykiem – robią to biegnąc. Jest to poniekąd akt manifestujący młodzieńczą energię oraz umykającą beztroskę, ale także – pęd siły sprawczej nowego pokolenia. Luźna atmosfera wykreowana w filmie może przypominać „Uczniowską balangęRicharda Linklatera, ale nietrudno również zauważyć konotację z „Pewnego razu... w Hollywood”. Zaryzykowałbym stwierdzeniem, iż w filmografii twórcy „Aż poleje się krew”, „Licorice Pizza” pełni podobną funkcję, co przywołany tytuł u Quentina Tarantino. Zachowany w pamięci kalifornijski pejzaż osobliwości, czas przemian i gloryfikacja kina jako ponadczasowej formy komunikacji – różnicę stanowią, rzecz jasna, środki wyrazu oraz wspomnienia przefiltrowane przez indywidualną wrażliwość autorów.

Licorice_03.jpg

W prowadzeniu kamery jest mniej zimnej kalkulacji znanej choćby z „Mistrza” lub „Nici widmo”, w czym potwierdza się artystyczna myśl filmu, a także świadome korzystanie z dobrodziejstw rzemiosła. „Licorice Pizza” jednakże nie jest obrazem zasilanym przede wszystkim techniczną sprawnością, a umiejętnym i rozważnym przeniesieniem na ekran fenomenalnego scenariusza. Historia przepełniona nostalgią oraz nastoletnią naiwnością kipi od czułości, a na ekranie jawi się jako równa, płynąca w swoim tempie pieśń mitologizująca dorastanie w różowych latach 70. Zawiłości relacji między postaciami byłyby niemożliwe do sportretowania bez aktorów doskonale rozumiejących odgrywane role. Alana Haim (której na planie towarzyszą rodzone siostry oraz rodzice), a także Cooper Hoffman (syn nieodżałowanego Philipa Seymoura Hoffmana) zaliczają niezwykle udany debiut na wielkim ekranie. Tak wyjątkowa kooperacja pozwala wycisnąć z tekstu Andersona absolutne maksimum, co objawia się m.in. w scenie niemej „rozmowy” telefonicznej. Głośny oddech, kilka wymownych spojrzeń, burza niezwerbalizowanych emocji – tak wygląda jeden z najlepszych, najbardziej wyrazistych momentów w filmie. Na wyróżnienie zasługują również barwne kreacje epizodyczne Seana Penna, Toma Waitsa oraz nonszalanckiego, nieprzejednanego Bradleya Coopera. W potęgowaniu wrażenia ulotnego wspomnienia pomaga bezapelacyjnie Jonny Greenwood z wybornie dobranymi utworami prezentowanej epoki. Muzyk zespołu Radiohead już niejednokrotnie udowadniał swoją niepodważalną wartość przy komponowaniu oryginalnych ścieżek dźwiękowych zarówno u Andersona (wszystko po „Lewym sercowym”), jak i u innych twórców („Spencer”, „Psie pazury”). Jego pomoc przy tworzeniu swobodnej atmosfery za pomocą fragmentów klasycznej popkultury okazała się równie godna wyszczególnienia.

Amerykański twórca ze szczególną czcią oraz sentymentem portretuje uroki i problemy dorastania w dolinie San Fernando. Tęsknota za „prostszymi czasami” lub niewinnym spojrzeniem na rzeczywistość jest pewnego rodzaju odtrutką na ambiwalentne pointy innych jego dzieł. Bije z tego filmu wrażenie kina stworzonego z potrzeby serca; emocjonalność, która samoistnie nanosi kolejne słowa na pustą kartkę papieru. Zbudowane na skrzących się dowcipem i urokiem dialogach „Licorice Pizza” jest jednym z najbardziej optymistycznych obrazów w karierze Paula Thomasa Andersona. W finalnym efekcie gloryfikowany kalifornijski pejzaż nie jest jedynie próbą stawiania sentymentalnych pomników przeszłości, a elementem prostej, szczerej historii o rozwijających się ludzkich uczuciach w filmowej optyce tamtych bezchmurnych dni.

Ocena filmu „Licorice Pizza”: 5/6

Sprawdź recenzje innych filmów nominowanych do Oscarów 2022:

zdj. MGM / Forum Film